Świąteczne tajemnice. Группа авторов
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Świąteczne tajemnice - Группа авторов страница 27
Ellery Queen
Przygody lalki delfina
W ramach genialnej decyzji marketingowej dwaj kuzyni, którzy współpracowali ze sobą pod pseudonimem Ellery Queen (Frederic Dannay i Manfred B. Lee), takim samym imieniem i nazwiskiem obdarzyli również detektywa ze swoich powieści. Rozumowali, że jeżeli czytelnik zapomni nazwisko autora lub głównego bohatera, to może przypomni sobie to drugie. Pomysł się sprawdził i Ellery Queen należy dzisiaj do wąskiego grona najlepiej znanych nazwisk z dziejów kryminału. Na książkach o Ellerym Queenie oparto kilkanaście filmów, jak również wiele seriali radiowych i telewizyjnych. Przygody lalki delfina zadebiutowały w grudniu 1948 roku na łamach czasopisma „Ellery Queen Mystery Magazine”.
Wśród opowiadaczy historii funkcjonuje prawo – pierwotnie przekazane autorom przez wydawców na (rzekome) żądanie czytelników – które mówi, że w opowiadaniach o Bożym Narodzeniu powinny występować dzieci. Niniejsze bożonarodzeniowe opowiadanie nie stanowi wyjątku; dzieciofoby wręcz nam zarzucą, że przesadziliśmy. Z góry wyznajemy, że jest to również opowiadanie o lalkach, że figuruje w nim Święty Mikołaj, a nawet złodziej, a kimkolwiek był ten ostatni – nie ma co do tego pewności – z pewnością nie był Barabaszem, nawet w sensie przenośnym.
Inna część regulaminu rządzącego opowiadaniami świątecznymi stanowi, że będą utrzymane w słodko-świetlistym klimacie. Źródłem słodyczy są oczywiście sieroty i smak corocznego cudu, który nigdy się nie kwasi. Co się zaś tyczy światła, jak zawsze zapewni go ten olśniewający geniusz, Ellery Queen. Czytelnicy o posępniejszym usposobieniu znajdą również dużą dozę ciemności w osobie i czynach człowieka, który – przynajmniej w udręczonym przekonaniu inspektora Queena – z pewnością był skrzydlatym Księciem tego regionu. Nawiasem mówiąc, imię jego nie brzmiało Szatan, lecz Komus. Mamy tutaj do czynienia z pewnym paradoksem, ponieważ, jak powszechnie wiadomo, pierwotny Komus był bogiem odświętnej radości i wesołości, uczuć rzadko kojarzonych ze światem piekieł. Dążąc do pochwycenia swojego efemerycznego wroga, Queen na próżno głowił się nad tą logiczną sprzecznością – aż do czasu, kiedy Nikki Porter, która nie żywiła urazy do rzeczy oczywistych, zasugerowała, aby inspektor poszukał odpowiedzi tam, gdzie natychmiast udałby się zwykły śmiertelnik. Ku wielkiemu zawstydzeniu tego wybitnego człowieka rzeczywiście można go było tam znaleźć: na stronie 262b tomu 6, Coleb-Damasci, 175-rocznicowego wydania Encyclopaedia Britannica. Występując w 1789 roku w Londynie, francuski sztukmistrz o tym przydomku – Komus – sprawił, że jego żona zniknęła z blatu stołu. Za pierwszym razem wszystko wskazywało na to, że powyższego wyczynu, pantoflarskiego czy nie dokonano bez pomocy luster. Wytropienie nom de nuit mrocznego adwersarza aż po jego historyczne gniazdo dało Queenowi jedyny przebłysk satysfakcji aż do tego błogiego momentu, w którym wykwitło wokół niego światło i przegnało ciemność razem z jej Księciem.
Spróbujmy jednak trochę uporządkować ten chaos.
Nasze opowiadanie tak naprawdę zaczyna się nie od naszej niewidzialnej postaci, lecz od postaci martwej.
Panna Ypson nie zawsze była martwa. Au contraire, przeżyła siedemdziesiąt osiem lat, przez większość z nich oddychając pełną piersią. Jak zwykł mawiać jej ojciec, „była bardzo czynnym małym czasownikiem”. Ojciec panny Ypson nauczał greki na niewielkim uniwersytecie na Środkowym Zachodzie. Córka przyszła na świat dzięki koniunkcji profesora z jedną z jego najbardziej umięśnionych studentek, zdezorientowanej dziedziczki fortuny drobiowej w Iowa.
Profesor Ypson był człowiekiem nietuzinkowym. W odróżnieniu od większości profesorów greki był greckim profesorem greki, urodził się bowiem jako Gerasymos Aghamos Ypsislomon w Poliknitos na wyspie Mytilini, „gdzie – jak przy różnych okazjach wspominał – kochała i śpiewała żarliwa Safona” – ten cytat z Byrona niezawodnie mu się przydawał w jego zajęciach pozaakademickich. Na przekór helleńskim ideałom profesor Ypson gorąco wierzył w nieumiarkowanie we wszelkich sprawach doczesnych. Przedstawione powyżej korzenie narodowe i kulturowe tłumaczą jego zainteresowanie ojcostwem – niebudzące zachwytu w jego żonie, ponieważ kompetencje reprodukcyjne pani Ypson ograniczały się do obiektów hodowlanych, na których opierała swoje dochody, o czym mąż z empatią jej przypominał za każdym razem, kiedy zdarzyło mu się zapłodnić kolejnego zabłąkanego kurczaczka. Ich jedyne wspólne dziecko uważał za biologiczny cud.
Panią Ypson często dezorientowały również procesy myślowe profesora. Nigdy nie przestało jej dziwić, dlaczego zamiast skracać swoje nazwisko do Ypson, jej mąż nie postąpił jak rozsądny człowiek i nie zmienił go na Jones.
– Moja droga – odpowiedział pewnego razu profesor – mówisz jak typowa snobka z Iowa.
– Kiedy nikt nie wie, jak to się pisze i wymawia! – zaprotestowała pani Ypson.
– Ten krzyż musimy dźwigać z ypsilanti – podsumował profesor.
– Aha – odparła małżonka.
Zawsze rozmawiało się z nim trochę jak z Sybillą. Jego ulubionym przymiotnikiem określającym panią Ypson było słowo „ypsilikształtna”. Termin ten, wyjaśniał, odnosił się do tarczki zarodkowej dojrzewającego jaja, a tym samym był jak najzupełniej na miejscu. Nic dziwnego, że pani Ypson cały czas miała zdezorientowaną minę i zmarła w młodym wieku.
Profesor skorzystał z okazji i uciekł z całkiem utalentowaną artystką rewiową z Kansas City, zostawiając swojego ochrzczonego kurczaczka pod opieką kwokowatej krewnej matki dziecka, prezbiterianki nazwiskiem Jukes.
Jedyny kontakt panny Ypson z ojcem – nie licząc uroczych i erudycyjnych liścików, w których domagał się lucrum, jak to nazywał – miał miejsce w czwartej dekadzie jego odysei, kiedy to profesor przysłał znakomity eksponat do jej kolekcji, a mianowicie liczącą trzy tysiące lat grecką lalkę z terakoty. Niestety panna Ypson poczuła się zobligowana zwrócić ten obiekt do muzeum w Brooklynie, z którego zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Prezentowi od ojca towarzyszył liścik z figlarnym tekstem: „Timeo Danaos et dona ferentes”.
Lalki panny Ypson miały w sobie coś poetyckiego. Profesor, który dążył do zharmonizowania wszystkich sfer życia w jedną spójną całość, zasygnalizował swoje przywiązanie do płodności i dał córce na imię Cytherea. Los zadrwił sobie jednak z tej onomastycznej decyzji z ironią na miarę olimpijskich bogów. Okazało się bowiem, że mitologiczna wręcz rozpłodowość profesora zwiędła w kamiennym łonie matki Cytherei: chociaż panna Ypson pochowała pięciu całkiem jurnych mężów, do końca swoich dni pozostała bezpłodna. Można więc uznać za godne klasycznej tragedii, że kiedy namiętność wygasła, w ogromnym nowojorskim mieszkaniu można było zobaczyć uroczą staruszkę, która pod nazwiskiem swojego ojca z trochę zdemenciałym, aczkolwiek radosnym uśmiechem bawiła się entuzjastycznie lalkami.
Początkowo były to zwyczajne lalki z taśmy fabrycznej: Billiken, Kewpie, Kathe Kruse, Patsy, Forty Grandpa itd. Potrzeby jednak narastały i na pewnym etapie panna Ypson przystąpiła do brutalnego plądrowania przeszłości.
Do krainy faraonów pojechała po dwa kawałki cienkiej, wysuszonej deski, płaskorzeźbione, pomalowane, zaopatrzone we włosy z nanizanych na sznurek paciorków i beznogie – żeby nie mogły uciec. Jak wie każdy koneser, stanowią