Świąteczne tajemnice. Группа авторов
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Świąteczne tajemnice - Группа авторов страница 33
![Świąteczne tajemnice - Группа авторов Świąteczne tajemnice - Группа авторов](/cover_pre842943.jpg)
– Nadal zmartwiony, panie Queen? – Inspektor zarechotał.
– Nie rozumiem. – Ellery pokręcił głową. – Proszę, panie Bondling, oto pański delfin, nietknięty ludzkimi rękami.
– Tak. No dobrze. – Mecenas Bondling radośnie wytarł czoło. – Ja też nie twierdzę, że rozumiem, panie Queen. Chyba że mamy po prostu do czynienia z kolejnym przypadkiem rozdmuchanej reputacji… – Nagle ścisnął inspektora za ramię. – Co to za ludzie? – szepnął.
– Spokojnie, panie Bondling – powiedział życzliwie inspektor. – Mają za zadanie przetransportować lalki z powrotem do banku. Zaraz, zaraz! Może lepiej osobiście odeskortujemy delfina do skarbca.
– Odsuńcie ich – powiedział niegłośno Ellery do ludzi z komendy miejskiej, po czym w ślad za inspektorem i panem Bondlingem wszedł do zagrody. Rozsunęli dwie lady i zbliżyli się do podwyższenia. Delfin mrugał do nich przyjaźnie, a oni stali i patrzyli na niego.
– Śliczny diabełek – stwierdził inspektor.
– Teraz wydaje się głupie, że przez cały dzień tak się martwiliśmy – mówił rozpromieniony mecenas Bondling.
– Ale Komus musiał mieć jakiś plan – wybąkał Ellery.
– Oczywiście – potwierdził inspektor. – Przebranie starca. I numer z kradzieżą portmonetki.
– Nie, nie, tato. Coś sprytnego. Zawsze robił coś sprytnego.
– Tym razem nie zrobił, bo przecież dalej mamy brylant – stwierdził optymistycznie prawnik.
– Przebranie – mruknął Ellery. – Zawsze jest przebranie. Strój Świętego Mikołaja – już raz go użył, dzisiaj rano przed bankiem. Widzieliśmy tu dzisiaj Świętego Mikołaja?
– Tylko Veliego – odparł z szerokim uśmiechem inspektor. – A nie wydaje mi się, żeby…
– Chwileczkę – przerwał mu mecenas Bondling bardzo dziwnym głosem.
Wpatrywał się w lalkę delfina.
– O co chodzi, panie Bondling?
– Co się stało? – spytał Ellery, również bardzo dziwnym tonem.
– Kiedy to… niemożliwe… – wyjąkał Bondling. Porwał lalkę z jej wyściełanego czarnym aksamitem gniazda. – Nie! – zawył. — To nie jest delfin! To jest falsyfikat!
W głowie pana Queena coś przeskoczyło – coś kliknęło, jakby przekręcono kontakt. I zapaliło się światło.
– Część ludzi ruszać za Świętym Mikołajem! – ryknął.
– Za kim, panie Queen?
– O kim on mówi?
– Za kim, Ellery? – wysapał inspektor Queen.
– O co chodzi?
– Nie wiem!
– Nie stójcie jak osły, tylko go łapcie! – wrzasnął Ellery, podskakując jak najęty. – Tego mężczyznę, którego właśnie stąd wypuściłem! Świętego Mikołaja, który ruszył w stronę męskiej ubikacji!
Funkcjonariusze puścili się biegiem.
– Ależ panie Ellery – powiedział cichy głos i Nikki stwierdziła po chwili ze zdziwieniem, że należał do niej – to był sierżant Velie.
– To nie był Velie, Nikki! Kiedy Velie wymknął się stąd przed drugą, żeby się załatwić, Komus na niego czekał! Komus wrócił w mikołajowym kostiumie Veliego, z jego bokobrodami i maską! Na tym podwyższeniu przez całe popołudnie siedział Komus! – Wyrwał mecenasowi Bondlingowi lalkę z ręki. – Falsyfikat…! Jednak mu się udało.
– Ależ panie Queen – szepnął mecenas Bondling – przecież on mówił do nas… głosem sierżanta Veliego.
– Tak, panie Ellery – powiedziała bezwiednie Nikki.
– Mówiłem ci wczoraj, że Komus jest wybitnym mimem, Nikki. Poruczniku Farber! Czy Farber wciąż tutaj jest?
Biegły od biżuterii, który wpatrywał się w to wszystko z daleka, potrząsnął głową, jakby chciał, żeby mu z niej pojaśniało, i ruszył w stronę szklanej zagrody.
– Poruczniku – rzekł Ellery zduszonym głosem. – Proszę zbadać ten brylant… To znaczy czy to w ogóle jest brylant?
Inspektor Queen zdjął dłonie z twarzy i zaskrzeczał:
– No i jak?
Porucznik Farber zmrużonym wzrokiem patrzył przez lupę.
– Ładny mi brylant. Zwykły stras…
– Zwykłe co? – dopytywał zrozpaczony inspektor.
– Stras – szkło ołowiowe. Piękna imitacja – w życiu nie widziałem tak udanej.
– Prowadź mnie do tego Świętego Mikołaja – szepnął inspektor Queen.
Tymczasem wyszło odwrotnie – Świętego Mikołaja przyprowadzono do niego. Próbując się wyrwać kilkunastu funkcjonariuszom, w podartym czerwonym płaszczu i czerwonych portkach opadniętych do kostek, lecz z wąsatą maską wciąż na twarzy, do domu handlowego wszedł zwalisty, rozwrzeszczany mężczyzna.
– Przecież wam mówię, że jestem sierżant Tom Velie! – ryczał. – Wystarczy zdjąć mi maskę!
– Tę przyjemność – burknął funkcjonariusz Hagstrom, próbując złamać więźniowi ramię – rezerwujemy dla pana inspektora.
– Trzymajcie go, chłopcy – szepnął inspektor.
Zaatakował jak kobra. Dłoń cofnęła się razem z twarzą Świętego Mikołaja. Pod którą rzeczywiście był sierżant Velie.
– Przecież to Velie – powiedział inspektor zadumanym tonem.
– Mówiłem wam to tylko tysiąc razy – stwierdził sierżant, składając wielkie, włochate ramiona na wielkiej, włochatej piersi. – Co to za osobnik, który próbował zwichnąć mi ramię? – Potem się zreflektował: – Moje spodnie!
Panna Porter dyskretnie odwróciła wzrok, po czym funkcjonariusz Hagstrom pokornie się schylił i podciągnął sierżantowi Veliemu spodnie.
– Dosyć tych bzdur – powiedział zimny, daleki głos.
Odezwał się sam mistrz.
– Że jak? – rzucił wrogo sierżant Velie.
– Nie zaatakowano cię, Velie, kiedy poszedłeś parę minut przed drugą do