Legion Nieśmiertelnych. Tom 2. Świat Pyłu. B.V. Larson

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Legion Nieśmiertelnych. Tom 2. Świat Pyłu - B.V. Larson страница 17

Legion Nieśmiertelnych. Tom 2. Świat Pyłu - B.V. Larson

Скачать книгу

Natasha – i obstawialiśmy, że spora część żołnierzy otworzyłaby ogień. Ale nie ty.

      Uśmiechnąłem się. Uznałem, że jeśli już trzeba mi przypiąć jakąś łatkę, to może to być reputacja jedynego faceta w jednostce, który nie jest zimnym mordercą niewiniątek.

      Spędziliśmy w obserwatorium jeszcze prawie godzinę, ale wychodząc, szliśmy już za rękę. Poszliśmy do zieleńca, gdzie kochaliśmy się pod gałęziami pachnącej sosny. Dla mnie ten wieczór był najlepszą częścią całej podróży.

      * * *

      Sprawy wzięły kompletnie w łeb jakoś po czwartej nad ranem czasu okrętowego. W sumie spędziłem na pokładzie „Corvusa” przeszło rok mojego krótkiego życia i przez cały ten czas nie wydarzył się żaden wypadek, nie było żadnej czkawki maszynerii. Wszystko to miało się właśnie zmienić.

      Wytoczyłem się z pryczy i gruchnąłem na zimne, twarde płyty pokładu. Był to dość piorunujący sposób na pobudkę, ale nie stanowił dla mnie zupełnej nowości. Rozejrzałem się dokoła półprzytomnym wzrokiem i zebrałem się na czworaki, spodziewając się, że to weteran Harris wykopał mnie z łóżka.

      Zamiast tego przygniótł mnie wielki owłosiony ciężar. Carlos wypadł z górnej pryczy i wylądował prosto na mnie. Gdy już odzyskaliśmy oddech, wymieniliśmy kilka soczystych epitetów.

      Kiedy w końcu udało się nam wstać, chwialiśmy się na nogach. Takie było moje pierwsze wrażenie, ale byłem w błędzie – to statek się kołysał.

      Przez cały czas, jaki spędziłem na pokładzie, „Corvus” nigdy się nie zatrząsł. Nigdy też mną nie rzuciło z powodu nagłego przeciążenia. Dzisiejszy dzień zapowiadał się zupełnie inaczej.

      – Co jest, do cholery…? – syknął Carlos, próbując utrzymać równowagę.

      Wyciągaliśmy ręce, żeby dosięgnąć krawędzi pryczy i czegoś się złapać. Przez pokład przetoczyła się teraz niska wibracja. Swędziały mnie od niej stopy.

      – Ta pieprzona łajba zaraz wybuchnie, co? – zawołał Carlos. – Wiedziałem, kurwa, wiedziałem! Nienawidzę tych Skrulli. Zasrane ufoludy, pewnie już prysnęli ze statku. Wpakujemy się prosto w tą Zeta-cośtam i spłoniemy żywcem.

      – Morda w kubeł – warknąłem i raz mnie usłuchał. – Chodź lepiej zebrać nasze graty.

      Carlos obserwował, jak wygrzebuję swój pancerz z szafki. Ruszył w moje ślady. Wciśnięcie się w ciężką zbroję było znacznie trudniejsze niż założenie kombinezonu próżniowego lekkiego piechura. Zamiast sekund doprowadzenie się do stanu gotowości zajęło nam pełną minutę.

      Przez cały ten czas statek nie przestawał drżeć, a po chwili zabrzmiał alarm nakazujący nam założenie skafandrów i zgłoszenie się do punktu zbiórki. Na podłodze błyskały niebieskie strzałki.

      – Niebieskie? – spytał głośno Carlos. – To kolor na ewakuację. Co się tu odpierdala? Czy oni serio oczekują, że wskoczymy do kapsuły ratunkowej przy nadświetlnej? Rozerwie nas na strzępy, zanim…

      – Po prostu załóż ten cholerny złom. Naciągnij moje rękawice, mocno, ja zrobię twoje. Sargon mi pokazywał, tak jest szybciej.

      Carlos mruczał coś pod nosem, ale poszedł za moją sugestią. Służył teraz w ciężkiej piechocie – jak my wszyscy. Nie był natomiast bombardierem, więc w przeciwieństwie do mnie nie miał działa plazmowego. Musiał się przejmować tylko swoimi karabinkami laserowymi i siłowymi ostrzami wysuwanymi z ramion pancerza.

      Nim upłynęła minuta, dudniliśmy już buciorami po korytarzach wraz z resztą ekipy. Niebieskie strzałki rozdzielały nas według numerów i zbieraliśmy się w drużyny przy większych skrzyżowaniach. Staliśmy tam w napięciu, rozglądając się na wszystkie strony. Póki co weteran Harris i reszta oficerów jakby zapadli się pod ziemię. Nawinęło się nam tylko kilku równych mi rangą specjalistów, ale nie byliśmy mądrzejsi niż reszta trepów.

      – Ostatnim razem po takim alarmie – rzuciła stojąca obok mnie Kivi – zalała nas fala jaszczurów i zeżarła pół jednostki.

      – Poprawka – oświadczył Carlos – zeżarły wszystkich poza tym tutaj McGillem. Jego wysadzili w powietrze.

      Niezbyt podobały mi się te wspominki. Chociaż siliłem się na pozory spokoju, serce tłukło mi się w piersi jak oszalałe. Bardzo, bardzo chciałem, żeby zjawił się tu Harris albo centurion Graves i zrobili, co do nich należy.

      Na szczęście statek przestał już wibrować. Wszystko zastygło w bezruchu, a światła były dziwnie przyćmione. W nocnych godzinach tak właśnie miały wyglądać, ale normalnie podczas ćwiczeń kryzysowych świeciły pełną parą.

      – Wszyscy gotowi na próżnię? – spytał nagle ochrypły głos centuriona Gravesa.

      Ulżyło mi, że w końcu słyszę oficera, i odwróciłem się w jego stronę.

      – Sir, drużyna w rynsztunku – oznajmiłem. – Ale nie wydano nam zbiorników z tlenem. Na czym polega problem, sir?

      Graves zaklął i wynurzył się z zacienionego przejścia.

      – Musisz zdobyć tlen. To rozkaz, specjalisto. Obejmujesz dowództwo i masz znaleźć zapas dla całej drużyny. Zakładajcie hełmy i opuśćcie wizjery. Powietrze w skafandrach na razie wam wystarczy, pamiętajcie tylko, żeby je otwierać i złapać oddech, jak będzie okazja. I nie zatrzymywać się. Zrozumiano?

      – Tak jest, sir. Przepraszam, sir, ale gdzie weteran Harris?

      – Harris pewnie nie żyje. A teraz ruszać się, do cholery! I uwaga na wrogi kontakt.

      Prawie zadzwoniłem szczęką o kombinezon.

      – Wrogi kontakt? Jak…?

      – Nie ma czasu na pogadanki. Wciągam cię na kanał dowodzenia. Słuchaj i ucz się.

      Odwrócił się na pięcie i zostawił nas samym sobie, pewnie, żeby ogarnąć innych maruderów. Pobiegł w głąb dudniących echem korytarzy i nie oglądał się za siebie.

      Nie mając lepszego pomysłu, założyłem hełm, opuściłem wizjer i włączyłem wewnętrzne radio. Mój identyfikator trafił do kanału dowodzenia. Pewnie mógłbym też na nim nadawać, ale pierwsze, co zrobiłem, to zablokowałem mikrofon. Wszyscy z mojej ekipy chcieli wyjaśnień, co tu jest, u licha, grane – jakbym ja miał to wiedzieć.

      Sięgnąłem w bok i złapałem Natashę za rękę, obracając ją tak, by stanęła ze mną twarzą w twarz.

      – Szkolisz się na technicznego. Gdzie trzymają butle z tlenem podczas lotu?

      Patrzyła na mnie z przejęciem.

      – Tak, jasne. Niedaleko mesy. Będą przy reszcie sprzętu pomocniczego. Pamiętasz te małe składziki? Są w tamtą stronę, na przedzie.

      Nie bardzo sobie przypominałem jakiekolwiek schowki, ale w końcu nie byłem technikiem. To ich zadaniem było utrzymanie całego wyposażenia, dzięki któremu nasze siły mogły

Скачать книгу