Zapomniani. Ellen Sandberg

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zapomniani - Ellen Sandberg страница 14

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Zapomniani - Ellen Sandberg

Скачать книгу

się i wtedy to się stało.

      – Tak po prostu? – Vera nie powstrzymała się od ironii. – Gdzie znajdę jej lekarza?

      – Owszem, tak po prostu – odparł Chris. – Miała szczęście, że tam akurat byłem i mogłem wezwać karetkę. Tak właściwie to uratowałem jej życie.

      – Miejsce w niebie masz jak w banku. To gdzie ten lekarz?

      – Ach, Vero, po co znowu ten sarkazm? Przecież nie będziemy się teraz kłócić. To by się cioci naprawdę nie podobało.

      Verę dziwiło, po co Chris stara się załagodzić konflikt. Przypuszczała, że zamierza ponownie spróbować ją naciągnąć. Ale nie.

      – Ciocia potrzebuje jeszcze paru rzeczy. W zamieszaniu z karetką zupełnie zapomniałem zabrać klucze do jej mieszkania. Jak dasz mi swoje, to się tym zajmę.

      Zdumiewające, za jak naiwną ją uważał.

      – Jesteś kochany, ale nie trzeba. W końcu ciocia Kathrin chciała, żebym to ja się wszystkim zajmowała w takiej sytuacji. – Za nic w świecie nie dopuści, żeby położył łapę na książeczce oszczędnościowej ciotki.

      – Ale mógłbym ci pomóc. Bardzo chętnie.

      – Nie wątpię. Ale dam sobie radę.

      Widziała, jak zaciska szczęki i przesuwa środkowym palcem pod nosem, identycznym gestem jak jej ojciec. W tym momencie wydał jej się tak podobny do Joachima, że zaparło jej dech w piersiach i wpatrywała się w kuzyna szeroko otwartymi oczami.

      – Coś się stało?

      Opanowała się i potrząsnęła głową.

      – Mam coś pod nosem? – Przesunął dłonią po twarzy.

      Vera odpędziła wspomnienie ojca.

      – Czy mógłbyś wreszcie uchylić rąbka tajemnicy w sprawie lekarza? Jeśli nie, zapytam o niego w pokoju pielęgniarek.

      Nagle na jego twarzy pojawił się uśmiech.

      – Wyglądałaś przed chwilą tak, jakbyś zobaczyła ducha. Może ducha Joachima? Ponoć jestem do niego podobny. Nadal uważasz, że był moim ojcem?

      – Jest mi to obojętne.

      – A mnie nie. Z całą pewnością nie. – Wyprostował się nagle. – Wiesz co? Załóżmy się. Zrobię test DNA. Jak wyjdzie, że to on mnie spłodził, ty wygrasz, a jak nie, to ja. Zakład o pięć tysięcy?

      Nie do wiary. Vera z trudem stłumiła śmiech.

      – Teraz to jestem gotowa się założyć, że nim nie był. Pewnie od dawna o tym wiesz. Ale muszę się zająć ciocią. – Zostawiła Chrisa i poszła do pokoju pielęgniarek.

      Gdy zapukała do drzwi, obejrzała się na niego. Przeszklone drzwi właśnie się za nim zamykały, ale po zamaszystym kroku poznała, że jest wściekły.

      W pokoju pielęgniarek Verą zajęła się siostra Martina, która zaprowadziła ją do Kathrin, a potem poszła po lekarza.

      W szpitalnej sali było ciepło i trochę duszno. Vera podeszła do łóżka. Światełka aparatury migotały, a plastikowa rurka prowadziła od kapiącej kroplówki do wenflonu na grzbiecie dłoni Kathrin.

      Krótkie siwe włosy ciotka miała potargane, oczy zamknięte i podkrążone, a twarz tak bladą, że zmarszczki wydawały się wyjątkowo głębokie. Krajobraz pobrużdżony życiem. Ale oddychała samodzielnie i równo, co Vera uznała za dobry znak.

      Na szpitalnym łóżku Kathrin wyglądała jak ptaszek, który uciekł przed burzą, ledwo zdążył do gniazda i teraz śpi wyczerpany.

      Ten widok sprawił, że złość na Chrisa całkowicie ustąpiła miejsca zatroskaniu. Vera przysunęła sobie krzesło i ujęła ciotkę za rękę.

      ===bFRiUWJRYld4SX9Nfkt/THtJcF8zRzVqUmtZalNjUGRSch5qGEd/RnRHfk59SX8=

       8

      Kathrin nie poczuła dotyku Very. Niczym kamień, który wpada do wody, jej świadomość opadła na wielką głębinę, a jej myśli i wspomnienia migotały w niej niczym ławice ryb w chaotycznym tańcu. Raz skacząc, raz zamierając, a potem znowu się kołysząc, nieustanny przypływ i odpływ, tu i tam, tu i tam.

      Raz biegała jako siedmiolatka po jabłoniowym sadzie dziadków w Pfarrkirchen, łapiąc koguta uciekiniera, a zaraz potem jako nastolatka szła na lekcję tańca, gdy mieszkali w Monachium przy Johannis­platz.

      – I raz, dwa, trzy, i raz, dwa, trzy! – Pani Nölle wyznaczała dłońmi takt trzy czwarte, podczas gdy jej mąż przy pianinie starał się za nią nadążyć, a Adele prowadziła Kathrin w tańcu. Niemal wszyscy mężczyźni byli na wojnie, więc kobiety musiały sobie radzić same. Kathrin pomyliła kroki i nadepnęła przyjaciółce na palce.

      – Auć! Ty trąbo!

      Adele miała wiśniowe usta i ta wiśniowa czerwień wzięła Kathrin za rękę i pociągnęła za sobą przez kolejnych kilka lat.

      Nagle miała dwadzieścia lat i było lato. Osłonięta żywopłotem siedziała z zamkniętymi oczami pod bukiem i słuchała śpiewu kobiet, które po drugiej stronie krzewów podwiązywały fasolkę i plewiły warzywne grządki. Niektóre były radosne jak dzieci, a ich beztroska wesołość udzielała się reszcie. Inne były przesadnie lękliwe i trzeba je było uspokajać i ostrożnie prowadzić. Z najgorszymi przypadkami Kathrin nie miała jeszcze do czynienia, bo nie nadawały się do terapii pracą. „Darmozjady” – określiła je Adele. Dla Kathrin to były biedne duszyczki.

      Lubiła swoją pracę i chętnie ją wykonywała. Jednak bywały dni, że podopieczne były bardziej męczące, a gdy miała już całkiem dość, wymykała się na kilka minut. Wystawiała wtedy twarz ku słońcu i wdychała zapach trawy z łąk i łanów zbóż, który przenosił ponad murami wiatr, i myślała o swoich dziadkach. Zdołała już na rozległym terenie Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego w Winkelbergu znaleźć kilka miejsc, w których mogła nieniepokojona oddawać się przez wykradzioną chwilę marzeniom.

      Rozpościerało się nad nią tak bezchmurne, idealnie błękitne niebo, że trudno było pamiętać o tym, że jest wojna. Wiedziała jednak, że ataki Ósmej Armii Powietrznej USA na Monachium przybierają na sile i zaledwie kilka dni temu przyłapała Adele i Gertraud, jak składały w pralni prześcieradła i przysuwając do siebie głowy, szeptały, że nie da się już osiągnąć ostatecznego zwycięstwa. I co wtedy będzie?

      Zegar na wieży przyzakładowego kościoła wybił trzecią. Kathrin zerwała się z miejsca. W głównym budynku już na nią czekano. Powinna się pośpieszyć.

      Ostrożnie wyjrzała zza żywopłotu, czy nikt nie idzie. Pustą żwirową drogę zalewało popołudniowe słońce. Szybkim krokiem minęła budynek dla mężczyzn. Wywoływał w niej jakieś niemiłe

Скачать книгу