Triumf ciemności. Eric Giacometti
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Triumf ciemności - Eric Giacometti страница 15
Ciągnął tym samym tonem:
– Walczyłem u boku żołnierzy Franco przeciw czerwonym. I mogę pana zapewnić, że ten człowiek jest wielkim przyjacielem Niemiec.
Himmler głośno pociągnął nosem.
– Tuż przed wyjazdem z Barcelony rozmawiałem telefonicznie z Führerem przebywającym w Hendaye. Miał za sobą dwie godziny negocjacji z tym pańskim „wielkim przyjacielem”.
– Podpiszą układ? Hiszpania wypowie wojnę Anglii?
Samochód opuścił już plac i rozpaczliwie wolno toczył się po wyboistej ulicy.
Himmler pokręcił głową, z politowaniem patrząc na kapitana.
– Niezupełnie… Oto co mi powiedział na temat Caudilla: „Wolałbym pozwolić, żeby wyrwali mi trzy zęby, niż znowu negocjować z tym typkiem”. Ten iberyjski zuchwalec przedstawił całą listę wygórowanych żądań. Führer wpadł w szał. Powiedziałbym, że Churchill może spać spokojnie, „pańscy przyjaciele” Hiszpanie nigdy nie zajmą Gibraltaru.
Kolumna przyspieszyła, opuszczając miasteczko, i pojechała wąską drogą wijącą się u stóp masywu górskiego.
– To niepojęte – powiedział kapitan. – Niemcy zmiażdżyły wszystkich wrogów, są przyszłością Europy.
Na ustach Himmlera pojawił się cień uśmiechu.
– Już od czterech dni jeżdżę po tym kraju wyniszczonym czteroletnią wojną domową. Franco zręcznie nas czaruje. Urządził dla nas w Madrycie defiladę najlepiej wyposażonych oddziałów, oprowadził nas po muzeum Prado, przedstawił arystokracji i nacjonalistycznej elicie obecnej podczas wystawnych przyjęć. Być może fasada nowej Hiszpanii błyszczy, ale rzeczywistość bliższa jest tym zdewastowanym miasteczkom, przez które przejeżdżamy. Ten kraj to ruina, naród jest wycieńczony, armia wyczerpana. Franco doskonale o tym wie. W dodatku ten fanatyczny bigot chce tu wprowadzić cuchnący narodowy katolicyzm; jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się widzieć na każdym kroku tylu księży i biskupów. Nienawidzę tego.
Samochód jechał drogą, która pięła się między pastwiskami. Kapitan się nie poddawał:
– Czy jednak nie zaimponowało panu, w jaki sposób oczyszcza kraj? Więzienia pękają w szwach, rebelianci, którzy ocaleli podczas wojny, są ścigani, resocjalizowani albo rozstrzeliwani. Ponoć w obozach około stu tysięcy oczekuje na wyrok. Wielu pewnie zdechnie do tego czasu z głodu albo z gorąca.
Samochód mijał stado wychudzonych krów, które leniwie pasły się przy drodze.
Reichsführer zwrócił się do kapitana:
– Barbarzyńcy! Jak można zadawać takie cierpienia i czerpać z tego przyjemność…
Kapitan wytrzeszczył oczy. Himmler osobiście zalegalizował stosowanie tortur przez Gestapo i zamknął w obozach dziesiątki tysięcy niemieckich opozycjonistów.
– Chyba nie nadążam.
Himmler ze smutkiem przyglądał się krowom.
– Mówię o korridzie! Co za haniebne widowisko.
Dwa dni wcześniej w Madrycie zaproszono ich na arenę Las Ventas. Aby uczcić „odwieczną przyjaźń niemiecko-hiszpańską”. Przez dwie długie godziny, co prawda osłonięty przed słońcem, ale jednak w ciężkim upale, Himmler obserwował korridę, zlany potem i zdegustowany. Kiedy burmistrz oprowadzał go po pomieszczeniach aren, gdzie mieli się spotkać z torreadorami, Himmler o mało nie zemdlał na widok jeszcze ciepłych trupów byków. Powietrze w suterenach przesiąknięte było odrażającą, oblepiającą wonią udręczonych zwierząt i śmierci. Podobnie jak Führer, szef SS kochał zwierzęta i nie mógł pogodzić się z tym, że robi im się krzywdę.
Mercedes wił się serpentynami ciągnącymi się bez końca. Słońce zbliżało się do kresu codziennej wędrówki ponad masywami górskimi. Ciężkie chmury barwiły się na pomarańczowo.
Himmler stuknął w tylną szybę sygnetem, na którym widniały dwie runy SS.
– Naród iberyjski kipi okrucieństwem. Zbyt dużo krwi Maurów płynie w jego żyłach.
– Tak pan sądzi? – zdziwił się kapitan.
Władca SS zwrócił na podwładnego poirytowaną twarz.
– Wydaje mi się, że nie podziela pan mojej opinii. Może byłoby lepiej, gdyby opuścił pan już ten kraj. Powinienem znaleźć panu przydział zgodny z pana osobowością. W obozie w Dachau brakuje nam oficerów…
Kapitan poczuł mrowienie na karku. Serce biło mu coraz szybciej.
– Ma pan rację, to było haniebne widowisko.
Himmler przypatrywał mu się przez chwilę, a potem parsknął czymś, co miało być gromkim śmiechem, brzmiało jednak raczej jak ciąg świszczących, drażniących uszy spazmów.
‒ Żartowałem, mój Wilfredziku. Zapewniam, że toleruję u podwładnych pewną niezależność poglądów. Wolno panu lubić korridę, o ile oczywiście pozostaje pan wobec mnie lojalny aż do… krwi.
Kolumna zwolniła, wchodząc w długi zakręt nad przepaścią.
Przed zmęczonymi oczyma podróżnych wyrósł masyw najeżony ostrymi jak piła skałami. Poniżej, w połowie góry, ujrzeli sześciany budynków uczepionych urwistego zbocza w kształcie wyciągniętych palców.
– Nareszcie – szepnął Himmler – klasztor Montserrat.
– Ambasador mówił mi, że przedłużył pan podróż o jeden dzień specjalnie po to, żeby przyjechać tu po… Graala. To prawda?
Wyraz twarzy Himmlera uległ dziwnej zmianie. Jego oczy się zwęziły, tworząc dwie szparki za małymi okularami w stalowych oprawkach.
– Ambasador nie potrafi utrzymać języka za zębami, ale mniejsza o to. Zna pan Parsifala Wagnera? Czytał pan książkę Wolframa von Eschenbacha o Graalu?
Kapitan ugryzł się w język, by nie powiedzieć, że nie miał okazji bywać w operze ani czytać przez lata wojny domowej.
– Tak, ale to było ładnych kilka lat temu.
Kolumna szybko zbliżała się do celu. Po obu stronach poszerzonej drogi przy wjeździe na teren klasztoru stały opancerzone wozy uzbrojone w karabiny maszynowe. Na skały padało łagodne, niemal różowe światło zachodzącego słońca.
Himmler wsunął dłonie w czarne rękawiczki.
– Święty kielich Graal przechowywano