Triumf ciemności. Eric Giacometti

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Triumf ciemności - Eric Giacometti страница 19

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Triumf ciemności - Eric Giacometti

Скачать книгу

a został tylko on, odznaczono go dla przykładu.

      – Żartuje pan? – krzyknął Tieros.

      – Skądże, panie sędzio. Wpadł, bo wdał się w bójkę z członkami partii. Do tego czasu wodził wszystkich za nos, funkcjonując pod fałszywą tożsamością. Istny kameleon.

      – Zapewniam, że dołożę starań, żeby odechciało mu się metamorfozy. Jeszcze jedno pytanie: co się stało z łupem?

      Kancelista wzniósł ręce nad łysą głowę.

      – Tego nikt nie wie. Z zeznań wynika, że grabieżcy przekazali go republikańskim władzom, ale potem…

      – Potem te pazerne psy się nachapały, nie ma co do tego wątpliwości! Jeden wziął złoty relikwiarz, drugi srebrny świecznik i wszystko skończyło przetopione w ukryciu. Nigdy niczego nie odnajdziemy, chociaż… Powiedział pan, że Irlandczyk próbował sprzedać kielich?

      – Właśnie, panie sędzio.

      – Jeszcze jeden o lepkich łapach… Niech go przesłucha Guardia Civil. I niech mi go sprowadzą jutro rano. Oczywiście jeżeli dożyje…

      – A co z tamtymi dwoma?

      Sędzia wyjrzał przez okno, które wychodziło na dawne ogrody. Pojawiły się cztery nowe wzgórki. Jego koledzy nie próżnowali. Co gorsza, zyskiwali przewagę. Nie mógł pozwolić, by znacznie go wyprzedzili.

      – Co do Baska… Mord na kapłanie, czyny sadystyczne, świętokradztwo… Trzeba go przykładnie ukarać. Nowi więźniowie będą tu dziś o jedenastej rano, tak? I jak zwykle przejdą górnym tarasem?

      – Tak, panie sędzio. Dwustu więźniów pochodzących z całej Hiszpanii. Sami twardziele.

      – W takim razie pokażemy im! Kiedy ci nędznicy będą na tarasie nad nami, strażnicy mają ustawić ich w szeregu, a słowo daję, że przygotuję dla nich wyjątkowe widowisko!

      Kancelistę przebiegł dreszcz.

      – Oczywiście, panie sędzio.

      Tieros zatarł dłonie. Poranek dobrze się zaczynał.

      – A teraz proszę mi sprowadzić tego Francuza…

      Gdy Tristan wszedł do gabinetu, sędzia natychmiast skupił spojrzenie na precyzyjnie wybranym punkcie jego twarzy usytuowanym tuż nad brwiami. Tieros zauważył, że takie nachalne spojrzenie wytrąca więźniów z równowagi, bo wydaje im się, że jest zwrócone na coś za nimi. Raz po raz odwracają głowę, zastanawiają, niepokoją i gubią się w ogniu pytań. W rzeczywistości przychodzi im walczyć z dwoma przeciwnikami: z sędzią i z własną wyobraźnią, toteż zawsze się plączą. Ale Tristan się uśmiechał. Przez moment widział swe odbicie w lustrze. Mimo tej brody pustelnika i zmierzwionych włosów nadal był do siebie podobny. Wielu więźniów, wychudłych po długotrwałej głodówce, wyniszczonych potwornymi warunkami w więzieniu, zatraciło już nawet blask oczu. Ale nie Tristan. Sędzia zauważył, że zerknął w lustro.

      – I co, Juanie, zobaczyłeś w sobie straszydło czy zjawę?

      – Zjawę – odparł Tristan. – One mają dar przenikania przez mury i drzwi. W więzieniu to może się przydać.

      Sędzia nie dał się sprowokować. Z Montjuic nikt nigdy nie uciekł. Ani żywy, ani martwy.

      – Zjawy mają jeszcze inny dar. Doskonale pamiętają swą przeszłość. A ty nie. Nawiasem mówiąc, zatrzymano cię jako Juana Labia. Jak na Francuza nosiłeś bardzo hiszpańskie nazwisko.

      Tristan nie zareagował, pozwalając sędziemu kontynuować.

      – Ale my ustaliliśmy twoją inną tożsamość. Tristan Destrée. O ile oczywiście i ta tożsamość nie jest fałszywa. W nasze ręce trafił także dotyczący cię raport z archiwum administracji nieboszczki armii republikańskiej – ciągnął Tieros, uśmiechając się ironicznie i obnażając kieł. Ten uśmieszek kącikiem ust pojawiał się na jego twarzy zawsze, gdy zyskiwał przewagę. – Widzę, że studiowałeś w Paryżu historię sztuki… a potem pracowałeś u rodziny… Blochów… Międzynarodowa finansjera, która odkryła w sobie malarską pasję…

      – Pragnęli stworzyć kolekcję dzieł sztuki, doradzałem im przy ich zakupie.

      – Podróże do Londynu, Mediolanu… Tuż przed wojną domową byłeś w Madrycie. Co tam robiłeś?

      – Wyceniałem prywatną kolekcję, której część zamierzał nabyć mój pracodawca.

      – Tak, kolekcję markiza Valdemossy. Arystokraty o republikańskich poglądach. Nie przyniosło mu to szczęścia. Nie żyje, a jego obrazy stały się własnością państwa.

      – Miał wspaniałe Velázquezy – skomentował posępnie Francuz.

      – Jesienią 1939 pojawiasz się znów w Barcelonie. Osobliwe miejsce jak na wielbiciela sztuki. Miasto ogarnięte anarchią…

      – Markiz Valdemossa miał na peryferiach miasta posiadłość, w której znajdowała się część jego zbiorów. Poprosił, żebym zajął się ich przewiezieniem do Francji.

      Sędzia obrzucił Tristana ironicznym spojrzeniem.

      – Coś w rodzaju polisy na życie… Powiedziałbym, że przydałaby się raczej tobie. Co robiłeś nocą 12 stycznia 1939 roku?

      Tristan odwrócił głowę do okna. Z zewnątrz płynął dziwny zapach. A właściwie dwa. Najpierw woń poruszonej ziemi, niemal słodka, potem inna, bardziej odurzająca, ale nie potrafił jej rozpoznać. Przymknął oczy, by skupić się na węchu.

      – Szperasz w pamięci? W takim razie postaram się ją odświeżyć. Tamtej nocy wraz z trzynastoma innymi grabieżcami zaatakowałeś i splądrowałeś klasztor Montserrat. A, zapomniałbym, zabiliście tam człowieka.

      Tieros przywykł do tego, że gdy komuś zarzuca się morderstwo, człowiek ten natychmiast protestuje, ale Francuz nie reagował, jakby było mu obojętne, co może się stać.

      – A mówiąc ściśle, ukrzyżowaliście go, on zaś nie przeżył. A zatem zbezczeszczenie sanktuarium, kradzież przedmiotów kultu, mord na duchownym…

      Sędzia zawiesił głos. Wyrok był oczywisty, on jednak przedłużał niepewność. Człowiek przekonany, że umrze, staje się rozmowny.

      – Wydaje się, że to rezeda – powiedział wolno Tristan. – Ten zapach, który wpada przez okno.

      Tieros gniewnie zacisnął usta. Uwielbiał podczas przesłuchań bawić się w okrutną grę w kotka i myszkę, a nienawidził, gdy ktoś odbierał mu tę przyjemność. Lubił napawać się strachem, lubił patrzeć, jak powoli wypełza na twarz, aż wreszcie deformuje jej rysy, lubił słyszeć jego brzmienie w słowach zdradzieckich albo poniżających… A ten Francuz myśli, że pozbawi go tej drobnej radości? Żałosny kretyn!

      – Kancelisto, która godzina?

      – Dochodzi

Скачать книгу