Triumf ciemności. Eric Giacometti

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Triumf ciemności - Eric Giacometti страница 7

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Triumf ciemności - Eric Giacometti

Скачать книгу

innego pomieszczenia.

      – Zechce pan mi go pokazać – powiedział półgłosem pułkownik.

      Skręcili w prawo, w stronę zagłębienia, z którego dochodziło blade światło. Kilku ludzi siedziało przed kamiennym ołtarzem, na którym palił się chrust. Trzej mnisi w szafranowych szatach przybrali pozycję lotosu, skupieni wokół leżącego na ziemi mężczyzny, który wił się z bólu pod przetartą derką. Jego twarz zroszona była potem, z kącika ust sączyła się krew.

      Weistort podszedł do mnichów, skłaniając się, by ich powitać.

      – Proszę tłumaczyć i niech im pan powie, że jestem wysłannikiem Adolfa Hitlera, wielkiego lamy Niemiec.

      Tłumacz zwrócił się do mnichów, którzy jednak pozostali obojętni. Weistort przykucnął i położył rękę na czole chorego.

      – Co mu dolega?

      Jeden z mnichów wzniósł oczy na oficera. Jego spojrzenie było srogie. Potem popłynął strumień słów, ostrych, dobitnych. Tłumacz uważnie słuchał, zanim wydukał niepewnym głosem:

      – Ten tragarz, tak jak pozostali, został ukarany za to, że wszedł do sanktuarium. Skona tej nocy i dołączy do zmarłych, którzy pukają do drzwi. Jeżeli stąd nie odejdziemy, spotka nas podobny los.

      Pułkownik Weistort z powagą skinął głową.

      – Proszę tłumaczyć moją odpowiedź. Jestem głęboko rozczarowany. Chcieliśmy tylko złożyć hołd jego przodkom. Proszę mu powiedzieć, że odnoszę się z ogromnym szacunkiem do jego aryjskiej ziemi i obyczajów. W Niemczech przywracamy dawne obrzędy przodków, którymi chrześcijaństwo wzgardziło. Czy moglibyśmy złożyć jakąś ofiarę, obdarować zmarłych, by okazać im szacunek?

      Tłumacz znów zabrał głos. W miarę jak mówił, mnich zamykał się w sobie. Wyszczekał parę słów i splunął na ziemię.

      Tłumacz wytrzeszczył oczy i skinął głową.

      – Trzeba zarżnąć kozę pobłogosławioną przez najwyższego lamę z Lhasy. Niestety, nie mamy kozy.

      Niemiecki oficer się uśmiechnął, a potem bez słowa wyciągnął nóż, który miał u pasa. Uniósł go i zaprezentował w słabym świetle ognia, a jego niebieskie oczy zdawały się odbijać metaliczny blask stali. Jego głos brzmiał dobitnie pośród kamiennych ścian.

      – Niech mu pan powie, że ja także należę do duchowego zakonu, do SS, i że ten sztylet otrzymałem od mojego dowódcy Heinricha Himmlera. Na ostrzu wygrawerowana jest dewiza: „Mój honor to moja wierność”. – Wsunął ostrze w płomienie. Stal zrobiła się czerwona. – Nie wiem, czy słowo honor znaczy coś w Tybecie, ale w mojej ojczyźnie zamyka w sobie trzy przymioty: dumę, odwagę i lojalność.

      Pułkownik Weistort z uśmiechem zbliżył się do jednego z mnichów, trzymając w ręce rozżarzony sztylet. Jego głos brzmiał niemal kojąco, łagodnie. Przykucnął obok najstarszego z bonzów, który dotąd nie wypowiedział jeszcze ani słowa.

      – Przyjaciele, nie wydaje mi się, byście dowiedli swej lojalności wobec nas.

      Zanim ucichło echo tych słów, pułkownik poderżnął starcowi gardło. Ostrze zmiażdżyło głośnię i wbiło się w mięśnie. Chlusnęła jasna krew, plamiąc nieskazitelnie biały kombinezon oficera. Mnich padł twarzą na ziemię tuż obok chorego. Przez chwilę wił się jeszcze jak robak. Wszyscy poczuli woń palonego mięsa.

      Dwaj pozostali mnisi nawet nie drgnęli. Ich twarze nie wyrażały żadnych emocji.

      Schäfer podszedł bliżej.

      – Oszalał pan, pułkowniku! To nie ich wina, że ten człowiek zachorował.

      Weistort otarł ostrze o szatę mnicha i odparł pobłażliwie:

      – Drogi Ernście, ta naiwność czyni pana sympatycznym, ale pozwoli pan, że coś wyjaśnię. Proszę spojrzeć na to czerwone obramowanie szat naszych mnichów. Świadczy o ich przynależności do Ganpitry, wewnętrznego zakonu tybetańskich kapłanów, którego zadaniem jest ochrona wspólnoty. Za wszelką cenę. Wolno im łamać prawa i zabijać, kiedy to konieczne. Wilki w owczej skórze… Któż obawiałby się dobrych buddyjskich mnichów… Nie sądzi pan, że to bardzo sprytne?

      – Nie widzę związku – odparł Schäfer, nie mając odwagi spojrzeć na nieruchome ciało starca.

      – Ganpitra nigdy nie posługuje się bronią białą, zbyt prymitywną, używa trucizn. To specjalność tego zakonu. Przed przyjazdem przeczytałem wspomnienia włoskiego misjonarza, któremu przed trzydziestu laty zezwolono na pobyt w Potali5. Sądzę, że otruli tragarzy, żeby uwiarygodnić działanie klątwy i przegonić nas stąd.

      Głos zabrał jeden z mnichów.

      – Mówi, że uczniowie Buddy nie boją się ani pana, ani śmierci. Może ich pan zamordować, to niczego nie zmieni. Tragarze również na nic się nie przydadzą, ponieważ raczej dadzą się zabić, niż narażą się na spotkanie z wyjącymi zmarłymi.

      Pułkownik z blizną pokiwał głową i znów sięgnął po nóż. Pochylił się nad zwłokami mnicha i nieco poniżej czoła nieszczęśnika wyciął krążek ciała o średnicy monety. Dokładnie u nasady nosa.

      Uniósł trofeum, a potem rzucił je do ognia.

      – Znów proszę o tłumaczenie. Ja również uprawiam ich magię, zabrałem ich koledze trzecie oko i spaliłem je. Odtąd jego dusza należy do mnie i zabawię się, dręcząc go na różne sposoby. Nigdy nie osiągnie nirwany.

      Na twarzach mnichów zaszła gwałtowna zmiana. Przerażeni patrzyli na siebie.

      Znów rozbrzmiał głos Weistorta:

      – Oni doskonale znają te czary, ponieważ sami uciekają się do nich od czasu do czasu, żeby zastraszać wrogów Rinpocze. Ja tylko uważnie przeczytałem książkę duchownego, którego przysłał tu Watykan. Ten człowiek był świadkiem ich sztuczek. Teraz proszę im powiedzieć, żeby wpłynęli na tragarzy, którzy mają otworzyć nam wrota sanktuarium. W przeciwnym razie, choć z wielkim żalem, zmuszony będę zająć się ich duszami.

      Mnisi nie usłyszeli ostatnich słów tłumacza, bo błyskawicznie wstali i pobiegli do tej części groty, w której leżeli przy ognisku tragarze, i zaczęli wydawać im polecenia.

      Weistort spokojnie schował sztylet.

      – A gdybyśmy tak otworzyli te wrota?

      Dwie godziny później wejście do sanktuarium stało przed nimi otworem. Ciężkie skrzydła z brązu, ważące co najmniej pół tony, leżały na ziemi po dwóch stronach dziury, z której wydobywał się cierpki, a zarazem słodkawy zapach.

      – Słodka woń śmierci – szepnął Weistort, który z pochodnią w ręce szedł już szerokim korytarzem. Za nim podążał Schäfer, trzymając palec na spuście pistoletu maszynowego.

      Pozostali

Скачать книгу


<p>5</p>

Potala – rezydencja dalajlamy w Lhasie.