Iluzja. Mieczysław Gorzka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Iluzja - Mieczysław Gorzka страница 31
Minęła cmentarz Grabiszyński, skręciła w lewo, przejechała tory tramwajowe i zatrzymała się na parkingu u stóp wzgórza, na którym mieścił się Cmentarz Żołnierzy Polskich poległych w czasie drugiej wojny światowej. Zsiadła z motoru i z pudełkiem w jednej ręce oraz kaskiem w drugiej zaczęła wspinać się po szerokich na kilkanaście metrów kamiennych schodach.
Cmentarz powstał na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Wzgórze zostało usypane w gruzu pozostałego jeszcze z czasów Festung Breslau, kiedy kilkumiesięczne działania wojenne zmieniły siedemdziesiąt pięć procent miasta w kupę potrzaskanych cegieł i gruzu. Na płaskim szczycie wzgórza umieszczone były sześćset trzy kwatery żołnierzy odnajdywanych w zbiorowych mogiłach na terenie zachodniej Polski – często bezimiennych. Nad cmentarzem górowały dwa kamienne monolity o wysokości ponad dwudziestu metrów każdy, mające symbolizować husarskie skrzydła. Cmentarne wzgórze znajdowało się przy parku Grabiszyńskim, nad rzeką Ślęzą – przy dobrej pogodzie spacerowało tu sporo ludzi.
Teraz na szczycie nie było nikogo. Hanna przeszła pomiędzy prostokątnymi nagrobkami, usiadła na trawie i zapatrzyła się w dół na płynącą wolno rzekę. Łzy zdążyły już wyschnąć na jej policzkach, ale ciągle czuła ucisk w gardle, jakby płacz ciągle jeszcze tam był i nie chciał odejść tak łatwo. Ale wiedziała, że nie będzie już płakać.
Wyciągnęła z kieszeni cienkiego mentolowego papierosa i zapaliła. Potem jeszcze jednego i następnego. Dopiero kiedy poczuła mdłości, sięgnęła po papierową teczkę i wyciągnęła portret kobiety wykonany za pomocą policyjnego skanera. Patrzyły na nią mądre, zamyślone oczy, na ustach ciemnowłosej błądził ledwie dostrzegalny uśmieszek. Jak u Mony Lizy Da Vinciego – niby jest, ale jakby go nie było. Zdawała sobie sprawę z tego, że oczy i uśmiech na wargach są takie, ponieważ właśnie takie wybrała z setek możliwości programu komputerowego. Teraz to nie miało znaczenia. Taką ją sobie wyobrażała.
Wolno, jakby z wahaniem, wyciągnęła z papierowej teczki czarno-białe, lekko wyblakłe zdjęcie i porównała je z portretem.
Nie miała wątpliwości. To była ta sama osoba.
Hanna Duciak poczuła, jak po policzku spływa jej jeszcze jedna łza. Ostatnia. Tak sobie postanowiła.
*
Adres się zgadzał. Mimo to Marcin Zakrzewski wahał się przez chwilę, zanim zsiadł z motoru. Inaczej wyobrażał sobie dom Koskowskich – bardziej okazale. Właściwie nie wiedział dlaczego. Może dał się zwieść stereotypom lansowanym w mediach, że biznesmen, który odniósł sukces, musi mieszkać w czymś przypominającym pałac? Tymczasem ten dom niczym nie odróżniał się od innych stojących w tej części osiedla. Akumulatory – tak mówiono o domach jednorodzinnych wybudowanych w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia według takiego samego projektu. Nazwa doskonale oddawała ich kształt. Dom Koskowskich należał do tego gatunku. Tyle tylko, że znajdował się na większej działce i był odnowiony.
Marcin postawił motor pod bramą i stanął przed furtką. Zanim zadzwonił domofonem, uważnie zlustrował podwórze. Dopiero teraz zauważył, że właściciel musiał jednak dysponować większym budżetem niż sąsiedzi. Obok domu stał duży garaż na dwa samochody, trawniki były starannie przystrzyżone, rabatki z kwiatami zadbane, żywopłot wzdłuż ogrodzenia miał kształt idealnego prostopadłościanu. Wszystkie rośliny ozdobne i kwiaty rosły dokładnie tam, gdzie powinny. Idealna harmonia i porządek.
Zadzwonił dwa razy i czekał. Chmury na niebie zmieniły się w białą mgiełkę i robiło się nieprzyjemnie gorąco. Stojąc tak na słońcu, Marcin poczuł, jak kropla potu ścieka mu po karku. Już chciał ponownie nacisnąć guzik na domofonie, kiedy niespodziewanie rozległ się trzask i zamek w furtce puścił.
Ścieżka wyłożona kolorowymi kostkami brukowymi prowadziła prosto pod drzwi, które uchyliły się, zanim zdążył zrobić trzy kroki. Ostrożnie wszedł do środka i rozejrzał się. Krótki korytarz prowadził do salonu połączonego z otwartą kuchnią. Widać było wyraźnie kobiecą rękę – świadczyly o tym skromy i wysmakowany wystrój wnętrza oraz sterylna czystość. Koskowska najwidoczniej nie pracowała i zajmowała się domem. Samotna kobieta uwięziona w klatce. Może nie złotej, ale klatce.
– Tu jestem! – dobiegł go przytłumiony głos.
Drzwi na taras mieszczący się za domem były szeroko otwarte, firana falowała jeszcze nieznacznie, potrącona parę chwil wcześniej. Zakrzewski przeszedł przez salon i wyjrzał na zadaszony taras. Tu nie dochodziło słońce i nie było jeszcze tak gorąco.
– Pan z policji, tak?
Żona Koskowskiego siedziała na fotelu z pełną szklanką w ręku. Obok na stoliku stała napoczęta butelka Johnny’ego Walkera. Była boso, ubrana tylko w koszulę nocną, miała potargane włosy. Patrzyła na Marcina zaczerwienionymi oczami. Zaskoczony najpierw skinął głową, potem pokazał odznakę i dopiero na końcu się odezwał:
– Komisarz Marcin Zakrzewski, komenda miejska policji.
– Chce mi pan powiedzieć, że ten skurwysyn, mój mąż, nie żyje, prawda?
Na tarasie zapanowała pełna napięcia cisza.
– Tak.
Obojętny wyraz jej twarzy nie zmienił się, chociaż po policzkach poleciały dwie wielkie łzy. Pociągnęła duży łyk ze szklanki. Zabrzęczały kostki lodu.
– Proszę siadać – powiedziała głucho. – Napije się pan ze mną? Zrobimy sobie małą stypę. A może święto? – Próbowała się zaśmiać, ale jej nie wyszło.
– Jestem na służbie.
– No tak. Gliniarz na służbie. – Znowu zabrzęczały kostki lodu, kiedy przyłożyła szklankę do ust.
– Kto panią zawiadomił o śmierci męża? Zadzwonił ktoś z firmy?
– Nie. Rano dostałam e-mail ze zdjęciami.
Marcinowi wydawało się, że się przesłyszał. Nie wyglądała na tak nietrzeźwą, by mówić od rzeczy.
– Słucham? – zapytał.
– Dostałam e-mail – powtórzyła.
– Mogę go zobaczyć?
– Komputer stoi na kuchennym blacie. – Machnęła ręką ze szklaneczką, aż trochę whisky wylało się na podłogę tarasu. Zakrzewski wrócił do salonu i od razu dostrzegł laptop. Obok, na blacie, zobaczył niedokończoną filiżankę kawy i kanapkę z chrupkiego pieczywa. Ekran był wygaszony. Stuknął w spację i ekran rozbłysnął, ale w dolnym rogu natychmiast pojawiło się ostrzeżenie, że zostało jeszcze tylko sześć procent baterii. Kabel z zasilaczem leżał na podłodze. Gorączkowo rozejrzał się za gniazdkiem. Nigdzie nie znalazł wolnego, więc wyłączył ekspres do kawy. Dopiero wtedy dokładnie przyjrzał się obrazowi na ekranie.
To było zdjęcie.
W pierwszej chwili zamarł w bezruchu. Spojrzał nieprzytomnie na drzwi prowadzące na taras, na filiżankę z wystygłą kawą i nadgryziony chleb. Nieopatrznie