Iluzja. Mieczysław Gorzka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Iluzja - Mieczysław Gorzka страница 33
Zacisnęła oczy i trwała tak dłuższą chwilę.
– Proszę już iść – wyszeptała wreszcie przez ściśnięte gardło. – I nie mam na imię Agnieszka, tylko Agata.
Zakrzewski jej nie usłyszał. Szedł w kierunku wyjścia chodnikiem wyłożonym kolorowymi puzzlami.
13 Złudzenie
29 czerwca, poniedziałek, południe
Z domu Koskowskich pojechał do siebie. Podejrzewał, że dzisiaj będzie pracować do późna, więc postanowił na wszelki wypadek wyjść z psem na spacer. Od soboty nie mógł się dodzwonić do Magdy. Nie wiedział, czy się na niego obraziła, czy gdzieś wyjechała. Wolał nie ryzykować, że Tina przesiedzi cały dzień sama w domu.
Zaparkował motor na swoim stałym miejscu, pod drzewem na parkingu naprzeciw bramy przy ulicy Kossak-Szczuckiej jeden. Z tym numerem było coś nie tak. Tak się składało, że na Kossak-Szczuckiej był tylko jeden numer, mimo że stały przy niej trzy bloki mieszkalne. Marcin spotykał już zdezorientowanych ludzi, bezskutecznie poszukujących numeru drugiego. Raz nawet ktoś zapytał go o numer trzeci. Podejrzewał, że nieparzyste numery na jego ulicy znajdują się gdzieś w innym wymiarze wszechświata. Twilight Zone znajdowała się tuż pod jego domem.
Szedł wolno schodami na drugie piętro. Na razie w głowie miał wielki zamęt. Nie zdążył jeszcze poskładać faktów, czuł jednak wielkie podniecenie. Na takie śledztwo czekał od dawna. Właściwie odkąd zakończyła się sprawa mordercy ze Szczepanowa.
Było jeszcze coś, co nie pozwalało mu się skupić. Uczucie zniecierpliwienia zmieniło się w stałe napięcie nerwowe. Wiedział, że się nie uspokoi, dopóki oficjalnie nie dostanie tej sprawy. Wiedział, że nie odpuści, nawet jeśli wojewódzka będzie chciała przejąć śledztwo. A na pewno będzie chciała. Po raz pierwszy żałował, że wrócił do komendy miejskiej. Grabski miał rację – sam zesłał się na dobrowolną banicję i odsunął się na boczny tor. Komenda wojewódzka zajmowała się głośnymi zabójstwami, miała swoje archiwum X. Jemu została miejska, szara codzienność z jej przewidywalnymi i prostackimi patologiami. Komu chciał zrobić na złość, wracając do pracy w komendzie miejskiej? Sobie? Paulinie Czerny? Całemu światu?
Wyszedł z Tiną na spacer, a po powrocie nakarmił ją. Suka po powrocie siedząc na swoim posłaniu, patrzyła na niego z wyrzutem, że znowu zostawia ją samą w domu. Ruszyło go sumienie i zawrócił. Podrapał ją za uszami.
– Niedługo wrócę i wtedy pójdziemy na długi spacer – obiecał.
Tina nie wyglądała na pocieszoną jego słowami.
Wyciągnął telefon i wybrał numer Magdy. Natychmiast kobiecy głos poinformował go, że abonent jest czasowo niedostępny. Poszedł piętro wyżej. Zadzwonił do mieszkania Magdy i długo czekał, nasłuchując. Żadnego dźwięku. Musiała być w pracy… Ale zawsze mówiła, że pracuje w domu. Dlatego mogła wychodzić z psem. Złapał za klamkę i pchnął. Zamknięte.
Wzruszył ramionami, zbiegł po schodach i wyszedł na chodnik. Rozejrzał się i nagle zamarł w bezruchu. Wydawało mu się, że znajoma postać znika akurat za rogiem budynku. Bez wahania ruszył w tamtą stronę.
– Magda?!
Wyłożona kostką brukową alejka prowadziła przez środek dużego, kwadratowego podwórza między blokami, wprost do następnej osiedlowej uliczki. Kobieta oddalała się szybkim krokiem.
Marcin dogonił ją, robiąc kilka szybkich kroków.
– Magda?
Odwróciła się gwałtownie i wtedy zrozumiał swoją pomyłkę. Nieznana dziewczyna patrzyła na niego przestraszonym wzrokiem.
– Przepraszam, wziąłem panią za kogoś innego – rzucił wyjaśniająco.
Przez jej twarz przemknęło coś na kształt półuśmiechu, odwróciła się i poszła dalej bez słowa.
Marcin klnąc ruszył w stronę parkingu.
Robiło się coraz bardziej parno i gorąco, jakby w zapowiedzi zbliżającej się burzy.
14 Przesłuchanie
29 czerwca, poniedziałek po południu
Piotr Banaszkiewicz siedział w sali przesłuchań, nerwowo zaciskał palce, drapał się po policzkach i niespokojnie zerkał w duże lustro weneckie. Pewnie domyślał się, że jest obserwowany.
Mylił się. Tylko przez pierwsze dwie minuty, kiedy umundurowany policjant posadził go na krześle przy małym biurku na środku niewielkiego pomieszczenia, z ciekawością obserwowały go trzy osoby: prokurator Kowalik, trzymająca w ustach zbrązowiałą lufkę bez papierosa, Szawczak i Zakrzewski. Zaraz jednak odeszli kilka kroków, żeby się naradzić. Potem przez ponad dwadzieścia minut nikt Banaszkiewicza specjalnie nie obserwował, nie licząc policjanta, który go przyprowadził. Funkcjonariusz stał niedbale oparty o ścianę obok lustra i od czasu do czasu w nie zerkał.
Był kwadrans po trzeciej. Sprowadzenie Banaszkiewicza trochę zajęło. Okazało się, że nieoczekiwanie zniknął. Wrócił po pracy do domu, przebrał się i nic nie mówiąc żonie, wyszedł z mieszkania. Szawczak szukał go ponad dwie godziny, dwa razy rozmawiał też z panią Banaszkiewicz i poznał kilka ciekawych faktów. Referował to teraz Zakrzewskiemu i prokurator Kowalik. Kiedy już miał postawić na nogi całą policję w mieście, znalazł Banaszkiewicza. Mężczyzna siedział na ławce za kępą krzaków, pięćdziesiąt metrów od domu. Nie ukrywał się i nie był zdziwiony, kiedy policjant zaprosił go na przesłuchanie.
– Jeden na jeden, panie komisarzu – powiedziała prokurator i udała się w kierunku palarni, wkładając do lufki pozbawionego filtra papierosa.
Zakrzewski nie spieszył się. Pokręcił się po korytarzu, przejrzał raport patologa z oględzin zwłok Adama Kurzaja, zrobił sobie kolejną kawę w automacie i dopiero potem z gorącym kubkiem w dłoni wszedł do pokoju przesłuchań. Od chwili, kiedy znalazł się tu Banaszkiewicz, minęły dokładnie trzydzieści cztery minuty. Dla oczekującego musiała to być wieczność.
Marcin postawił na stole kubek z kawą, obok położył wydruk jednej z fotografii z e-maila do Agaty Koskowskiej, obrazem do dołu, włączył kamerę skierowaną obiektywem ich stronę i rozsiadł się wygodnie na krześle, zakładając nogę na nogę. Milczał tak długo, aż zauważył, że Banaszkiewicz zaczyna się pocić. Widać było wyraźnie, jak głębokie bruzdy zmarszczek przecinających mu czoło zaczynają lśnić.
– Przesłuchanie świadka w sprawie o zabójstwo Zbigniewa Koskowskiego, Piotra Banaszkiewicza, lat sześćdziesiąt dziewięć, zamieszkałego we Wrocławiu przy ulicy Stacyjnej. Wrocław, 30 czerwca 2015 roku, godzina piętnasta dwadzieścia osiem – powiedział beznamiętnym głosem, po czym zmienił nagle ton na przyjazny.
– Po co panu to było, panie