Chłopi, Część czwarta – Lato. Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chłopi, Część czwarta – Lato - Reymont Władysław Stanisław страница 20
– Cie, na organistę byłbyś zdatny!
– Wszyćko490 wygram, wszyćko, nawet i takie dworskie, i takie, co je śpiewają po karczmach – przechwalał się rozradowany, wycinając od ucha, jaże491 kury zagdakały na grzędach, gdy Hanka nadeszła i zaraz go przepędziła, bych492 Józce pomagał.
Do cna493 już ściemniało na świecie, ostatnie zorze gasły, a wysokie, ciemne niebo rosiło się gwiazdami, wieś już kładła się spać, jeno494 od karczmy zalatywały dalekie pokrzyki i brzękliwe głosy muzyki.
Hanka siedziała przed gankiem, karmiąc dziecko i pogadując z dziadkiem o tym i owym; cyganił495 jucha, jaże496 się kurzyło, ale nie przeciwiła mu się, myśląc swoje i tęsknie w noc poglądając.
Jagna nie wróciła jeszcze, nie siedziała również i u matki, bo zaraz z wieczora poszła na wieś do dzieuch, jeno co nikiej497 nie wysiedziała, tak ją cosik498 ponosiło. Jakby ją kto za włosy wyciągał, że w końcu już sama jedna łaziła po wsi. Długo patrzyła we wody pogasłe i drżące od powiewów, w rozruchane499 ździebko500 cienie, we światła, co leciały z okien na gładź stawu i marły nie wiada501 kaj502 i przez co! Rwało ją gdziesik503, że poleciała za młyn, aż na łąki, kaj już leżały ciepłe kożuchy białych mgieł i czajki śmigały nad nią z krzykiem.
Słuchała wód padających z upustu w czarną gardziel rzeki, pod olchy wyniosłe i jakby śpiące, ale ten szum zdał się jej jakimś żałosnym wołaniem i skargą nabrzmiałą płaczem.
Uciekła i patrzała w młynarzowe okna, buchające światłem, gwarami a brzękiem talerzy.
Tłukła się od brzega wsi do brzega jak ta woda obłędna, co ujścia na darmo szuka i w nieprzebyte wręby bije żałośnie.
Żarło ją cosik, czego by i wypowiedzieć nie sposób, ni to był żal, ni to tęsknica, ni to kochanie, a oczy miała pełne suchego żaru i w sercu wzbierał wrzący, straszny szloch.
Nie wiada504, laczego505 znalazła się przed plebanią, jakieś konie pod gankiem biły niecierpliwie kopytami, świeciło się tylko w jednym pokoju, grali w karty.
Napatrzyła się do syta i poszła opłotkami, które dzieliły Kłębową gospodarkę od proboszczowskich ogrodów. Przesuwała się lękliwie pod żywopłotem, obwisłe gałęzie wisien muskały ją po twarzy zrosiałymi listeczkami. Szła bezwolnie, nie wiedząc, kaj506 ją niesie, aż niski dom organistów zastąpił jej drogę.
Wszystkie cztery okna świeciły i stały otwarte.
Przytuliła się w cień pod płot i zajrzała do środka.
Organistowie wraz z dziećmi siedzieli pod wiszącą lampą popijając herbatę, zaś Jasio chodził po pokoju i cosik rozpowiadał.
Słyszała każde jego słowo, każdy skrzyp podłogi, nieustanne cykanie zegaru i nawet ciężkie przysapki organisty.
A Jasio takie cudeńka prawił, że niczego nie rozumiała.
Patrzyła jeno w niego niby w ten obraz święty, pijąc kiej507 miody najsłodsze każdy dźwięk jego głosu. Chodził wciąż i co trochę ginął w głębi mieszkania, i co trochę jawił się znów w kręgu światła; czasem przystawał przy oknie, że wciskała się w płot strwożona, bych jej nie dojrzał, ale on jeno508 w niebo patrzył pokryte gwiazdami, to cosik rzekł la509 uciechy, że śmiali się, a radość błyskała w twarzach kiej to słońce. Przysiadł wreszcie pobok510 matki, a małe siostry jęły511 mu się drapać512 na kolana i wieszać na szyi, tulił ci je poczciwie, huśtał i łaskotał, jaże513 izba zatrzęsła się dziecińskimi śmiechami.
Zegar wybił jakąś godzinę i organiścina rzekła powstając:
– Gadu, gadu, a tobie czas spać! Musisz do dnia514 wyjechać.
– A muszę, mamusiu! Boże, jaki ten dzień był krótki! – westchnął żałośnie.
A Jagusine serce jakby kto ścisnął i tak boleśnie, jaże515 same łzy pociekły po twarzy.
– Ale niedługo wakacje! – ozwał się znowu – ksiądz regens obiecał, że mnie na jakiś czas zwolni, jeśli nasz proboszcz napisze o to do niego.
– Nie bój się, napisze, już ja go uproszę! – powiedziała matka zabierając się do słania mu na kanapie wprost okna. Pomagali jej wszyscy, a nawet sam organista przyniósł sporą doinkę i wsunął ją ze śmiechem pod kanapę.
Długo się z nim żegnali na odchodnym, a już najdłużej matka, która go z płaczem tuliła do piersi a całowała.
– Śpij, synu, smacznie, śpij, dzieciątko.
– Pacierze zmówię i zaraz się kładę, mamusiu.
Rozeszli się wreszcie.
Jaguś widziała, jak w sąsiedniej izbie chodzili na palcach, ściszali głosy, przymykali okna i pokrótce cały dom oniemiał i migiem pogrążył się w cichości, aby jeno516 nie przeszkadzać Jasiowi.
Chciała i ona do domu, już się była nawet nieco uniesła517, ale ją cosik jakby przytrzymało za nogi, że nie poredziła518 oderwać się z miejsca, więc jeno519 mocniej przywarła plecami do płota, barzej520 się skuliła i ostała kieby521 urzeczona, wpatrując się w to ostatnie wywarte522 i jaśniejące okno.
Jasio poczytał nieco na grubej książce, zaś potem przyklęknął pod oknem, przeżegnał się, złożył ręce do pacierza, podniósł oczy ku niebu i zamodlił się przejmującym szeptem.
Noc
489
490
491
492
493
494
495
496
497
498
499
500
501
502
503
504
505
506
507
508
509
510
511
512
513
514
515
516
517
518
519
520
521
522