Zimowa opowieść. Stephanie Laurens
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zimowa opowieść - Stephanie Laurens страница 7
Zatrzymała się przy nim i spojrzała na drzwi pokoju dziewcząt.
– Jeszcze nie wyszły?
Jakby na komendę drzwi się otworzyły i wysypała się zza nich wielobarwna gromadka dziewcząt. Louise miała na sobie stylowy zielony płaszcz, Therese – ciemnobrązowy, Annabelle – jasnoniebieski, Juliet zaś – fioletoworóżowy.
Claire podniosła rękę, kiedy wyszły na korytarz.
– Najpierw inspekcja.
Annabelle i Therese jęknęły z udawanym niezadowoleniem, jednakże wszystkie cztery ustawiły się w szeregu i pokazały Claire, że mają odpowiednie buty i rękawiczki.
Daniel docenił jej przezorność; nie chcieli ryzykować odmrożeń, zwłaszcza gdyby to miało się zdarzyć ich podopiecznym.
– Doskonale. – Stając na końcu szeregu, Claire dała znak dziewczętom, że mogą iść. – Poprowadzi pan, panie Crosbie?
Daniel odwrócił się z cierpkim uśmiechem i ruszył po schodach na dół, a następnie do bocznych drzwi. Nie uszło jego uwagi, że Claire chce zachować wobec niego dystans, ale uznał, że jest to raczej efekt powściągliwości niż odrzucenia… a przynajmniej taką miał nadzieję. Gdy otwierał ciężkie drzwi, zaświtało mu jednak podejrzenie, że mogłaby nie być nim zainteresowana – wspólną z nim przyszłością; jednak rozważał je tylko przez chwilę, po czym od siebie odsunął.
Czuł bowiem, że coś ich łączy – świadomość wzajemnej obecności, nieuchwytne wyczulenie i oddziaływanie jednego na drugie.
A ponieważ była już wcześniej mężatką, i ona musiała to wyczuwać.
Stanąwszy na progu, zszedł po stopniu na wysypaną żwirem ścieżkę. Zgodnie z obietnicą służba wystawiła przed dom sanie do przewiezienia gałęzi. Nie było ich wcześniej, kiedy wyjrzeli z Claire na dwór, a teraz stały za drzwiami i czekały na nich – mocne, toporne, z płóciennym pasem między uchwytami.
Dziewczęta wyszły i dołączyły do niego na ścieżce. Kiedy głośno zachwycały się pogodą, skrzypiącym pod stopami śniegiem i szronem na drzewach, wydychając obłoczki pary, Daniel dokonał przeglądu narzędzi, złożonych w saniach: zestaw pił ręcznych, na tyle małych, by nadawały się dla dziewcząt, trzy pary potężnych sekatorów i lekka siekiera, prawdopodobnie do ociosywania większych gałęzi.
Kiedy na ścieżce obok niego pojawiła się Claire, podniósł głowę. Obrzuciła sanie uważnym oceniającym spojrzeniem, po czym popatrzyła mu w twarz.
– Da pan radę sam je poprowadzić?
Uniósł brwi dumnie. Ustawił się między uchwytami, ujął je, kopnięciem zwolnił hamulce i pchnął sanie, które zaczęły gładko sunąć na płozach, nawet po ścieżce. Zatrzymał je i popatrzył na Claire zadziornie.
– Prowadź, Macduffie2, ja pójdę za tobą.
Zadrgały jej kąciki ust; usiłowała nad tym zapanować, ale daremnie. Skłoniła głowę, starając się ukryć uśmiech.
– Doskonale. – Patrząc przed siebie, wykrzyknęła: – Dziewczęta!
Przywołała je spomiędzy zaśnieżonych rabat w zielniku.
– Idziemy do lasu. Mamy godzinę, najwyżej dwie, a musimy zebrać wystarczająco dużo gałęzi, aby przystroić całą salę.
Dziewczęta pobiegły naprzód, Annabelle z Juliet na czele, a Louisa i Therese zaraz za nimi.
Daniel pchał sanie i starał się dotrzymać kroku Claire, która szła tuż przed nimi. Uświadomił sobie, że dając się unieść dumie, popełnił błąd taktyczny. Drążek pomiędzy rączkami sań był na tyle długi, że mogły się przy nim zmieścić dwie osoby; powinien był poprosić o pomoc.
Ze wzrokiem utkwionym w jej plecy, uroczo zaokrąglone biodra spowite grubą czerwoną pelisą mruknął do siebie:
– Zawsze jest jeszcze droga powrotna.
Starając się zapamiętać, by w przyszłości nie zmarnować takiej okazji, pchał przed siebie sanie i cieszył się chwilą.
Tymczasem Louisa przystanęła dalej na zakręcie, tuż przed pierwszą kępą wysokich jodeł, które rzucały chłodny cień na ścieżkę. Zerknęła szybko za siebie, zauważyła wszystko, co dało się zauważyć, po czym przyspieszyła kroku, doganiając Annabellę, Juliet i Therese.
Kiedy na nią spojrzały, rzekła:
– Jemioła. Będzie nam potrzebna. – Przeniosła wzrok na Annabelle. – Rośnie w tym lesie? Wiesz gdzie? – Nie czekając na odpowiedź, popatrzyła w górę na drzewa.
Annabelle zrobiła to samo, a za nią Therese.
– O tak, jest tu jemioła – odparła Annabelle. – Powinno być jej trochę, ale będziemy musiały znaleźć taką w zasięgu rąk.
– Możemy wspiąć się na drzewo – zauważyła Therese.
– Myślałam, że mamy tylko przywieźć ostrokrzew i jedlinę – włączyła się Juliet, aczkolwiek i ona szukała wzrokiem pęków tej symbolicznej rośliny; ton jej głosu wyraźnie świadczył, że była to tylko uwaga – prośba o wyjaśnienie, jeśli już, a nie protest.
– Tak nam mówiono, ale… cóż, po co przybierać dom zielenią w Boże Narodzenie, jeśli nie ma wśród niej jemioły? Podejrzewam – ciągnęła Louisa, lekko popychając Annabelle i Juliet, by szły dalej – że pani Meadows będzie próbowała nas zniechęcić do zrywania tych gałązek, więc proponuję, abyśmy nic jej o tym nie mówiły, tylko ukryły je wśród ostrokrzewu i jedliny.
Zrównując z Louisą krok, Therese spojrzała na nią z ukosa.
– Czy ta jemioła ma być dla zabawy, czy… – tu zerknęła w tył, na ścieżkę, którą Claire szła przed Danielem i saniami – masz na myśli kogoś konkretnego… to znaczy, jakąś parę?
Louisa popatrzyła jej w twarz i uśmiechnęła się wesoło.
– Myślę, że pan Crosbie robi słodkie oczy do pani Meadows i że ona nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby tylko sobie na to pozwoliła… a ponieważ lubię pana Crosbiego, nie widzę powodu, dla którego nie miałybyśmy trochę… – Machnęła ręką.
– Popchnąć sprawy naprzód? – Therese zachichotała. – Mówisz jak swoja babcia.
– O, tam! – rzuciła cicho Annabelle i wskazała na lewo, gdzie ledwie jard nad ziemią rósł duży pęk jemioły. – Przed nami jest polana, na której będzie można zostawić sanie. Kiedy zbierzemy już jedlinę
2
Macduff – postać z Szekspirowskiego