Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 36
To właśnie tu na marach przystrojonych różami, chryzantemami i polnymi liliami stała trumna jej brata. W powietrzu unosił się zapach więdnących kwiatów, a zegar niewzruszenie odmierzał kolejne sekundy epoki, która przeminęła.
– Jesteś w ciąży – powtórzyła ponownie Carla Goldsmith.
– Tak, mamo. – Fran zaschło w ustach, ale nie zwilżyła warg. Zacisnęła je mocno i pomyślała: „W warsztacie mojego ojca siedzi mała dziewczynka w czerwonej sukience – najczęściej ukrywa się pod stołem z przykręconym na brzegu imadłem albo siedzi w kucki obok ogromnej szafy na narzędzia z mnóstwem szuflad. Ta dziewczynka jest bardzo szczęśliwa. Ale w saloniku matki znajduje się jeszcze mniejsza dziewczynka, która nie może zapanować nad swoim pęcherzem i sika na dywan jak niegrzeczny psiak. Ona też będzie tam zawsze. Bez względu na to, czy tego chce, czy nie”.
– Och, Frannie – powiedziała matka i przyłożyła dłoń do jej policzka. – Jak to się stało?
Właśnie to najbardziej wkurzyło Fran. Jesse zadał jej takie samo pytanie.
– Sama miałaś dwoje dzieci, więc powinnaś wiedzieć jak – odparła.
– Nie bądź taka przemądrzała! – krzyknęła matka. Jej oczy rozszerzyły się i błysnął w nich ognik, który zawsze przerażał Frannie, kiedy była dzieckiem.
Carla Goldsmith poderwała się gwałtownie (to również zawsze przerażało Fran). Miała na sobie jasnozieloną sukienkę i beżowe pończochy. Podeszła do kominka, jak zwykle, kiedy była zdenerwowana. Na jego obramowaniu leżała wielka księga. Carla była genealogiem amatorem i w tej księdze znajdowała się cała jej rodzina od 1638 roku, kiedy to najwcześniejszy z jej przodków wybił się z bezimiennego tłumu londyńczyków dostatecznie mocno, by znaleźć się w rejestrach jednego z bardzo starych kościołów pod nazwiskiem Merton Downs z Freemason. Drzewo genealogiczne jej rodu zostało opublikowane przed czterema laty w „The New England Genealogist”, a zebraniem materiałów zajęła się sama Carla.
Teraz też zaczęła powoli kartkować swoją księgę – był to bezpieczny teren, na który nie mógł wedrzeć się nikt obcy.
Frannie zastanawiała się, czy wśród członków tej szacownej rodziny byli jacyś przestępcy, alkoholicy lub samotne matki.
– Jak mogłaś zrobić coś takiego swojemu ojcu i mnie? – spytała wreszcie Carla. – Czy to był ten twój chłopak, Jesse?
– Tak. To Jesse jest ojcem.
Carla skrzywiła się.
– Jak mogłaś? – powtórzyła. – Staraliśmy się wychować cię najlepiej, jak umieliśmy. To… po prostu… – Przyłożyła dłonie do twarzy i zaczęła płakać. – Jak mogłaś zrobić nam coś takiego?! – krzyknęła. – Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiliśmy, tak nam się odwdzięczasz? Parzyłaś się z tym chłopakiem jak suka w rui! Ty niedobra dziewczyno!
Opierając się o obramowanie kominka, szlochała głośno. Jedną ręką zasłoniła oczy, a drugą wodziła po zielonej okładce księgi. Zegar przez cały czas tykał niestrudzenie.
– Mamo…
– Nie odzywaj się do mnie! Dość już powiedziałaś!
Frannie zesztywniała. Wydawało jej się, że nogi ma jak z drewna, choć zaczęły wyraźnie drżeć. Z jej oczu popłynęły łzy, ale ich nie otarła ani nie pochyliła głowy – nie pozwoli, aby ten pokój jeszcze raz ją pokonał.
– Wyjeżdżam – oświadczyła.
– Dawaliśmy ci jeść! – zawołała Carla. – Kochaliśmy cię… pomagaliśmy… a ty jak nam odpłacasz? Jesteś zła! Zła! Zła!
Frannie, oślepiona przez łzy, zadrżała. Prawą stopą zaczepiła o kostkę lewej, straciła równowagę i upadła, rozkładając szeroko ręce. Bokiem głowy uderzyła w stolik do kawy i strąciła ręką na dywan wazon z kwiatami. Nie rozbił się, ale woda wylała się na dywan, tworząc na nim wielką kałużę.
– Spójrz na to! – wrzasnęła niemal z triumfem Carla. Łzy wyżłobiły kręte ścieżki na jej twarzy pokrytej grubą warstwą pudru. Miała ciemne kręgi pod oczami i wyglądała okropnie. – Spójrz tylko, zniszczyłaś dywan! To był dywan twojej babci!
Frannie usiadła na podłodze i objęła głowę rękami.
Chciała powiedzieć matce, że to przecież tylko woda, ale była roztrzęsiona i nie miała pewności, czy to rzeczywiście woda. A może mocz? Tylko czyj?
Carla Goldsmith podniosła wazon i zaczęła wymachiwać nim Frannie przed nosem.
– Co masz jeszcze w planie, panienko? Chcesz tu zostać? Spodziewasz się, że zapewnimy ci wikt i opierunek, a ty będziesz mogła gzić się z każdym chłopem? Przypuszczam, że na to liczyłaś. Ale przeliczyłaś się! Przeliczyłaś się, słyszysz? Nic z tego!
– Wcale nie chcę tu zostawać – wyszeptała Frannie. – Naprawdę myślałaś, że tego chcę?
– Dokąd pojedziesz? Z nim? Wątpię.
– Może do Bobbi Rengarten w Dorchester albo Debbie Smith w Somersworth. – Frannie powoli wstała. Nadal płakała, teraz jednak czuła, że ogarnia ją złość. – Ale to nie twoja sprawa.
– Nie moja sprawa? – powtórzyła Carla, wciąż trzymając w dłoni wazon. Jej twarz była biała jak kreda. – Nie moja? To, co robisz, będąc w moim domu, to nie moja sprawa? Ty niewdzięczna mała dziwko!
Uderzyła córkę w twarz tak mocno, że jej głowa odskoczyła w tył. Frannie potarła piekący policzek, z niedowierzaniem wpatrując się w matkę.
– Tak nam dziękujesz za to, że posłaliśmy cię do dobrej szkoły? – wycedziła Carla. – W dodatku jej nie ukończysz. Kiedy już za niego wyjdziesz…
– Nie zamierzam za niego wychodzić. I nie chcę rzucać szkoły.
Oczy Carli rozszerzyły się. Popatrzyła na Frannie jak na wariatkę.
– O czym ty mówisz? O aborcji? Chcesz być nie tylko dziwką, ale i morderczynią?
– Urodzę dziecko. Opuszczę semestr wiosenny i wrócę do szkoły na jesieni.
– Jak ty to sobie wyobrażasz? Za moje pieniądze? Jeżeli tak, będziesz musiała to jeszcze przemyśleć. Nawet takie nowoczesne dziewczyny jak ty też potrzebują pomocy rodziców.
– Chyba tak – przyznała Frannie. – Ale co do pieniędzy… jakoś sobie poradzę.
– Nie masz za grosz wstydu! Myślisz tylko o sobie! – krzyknęła Carla. – Czy ty wiesz, co to oznacza dla twojego ojca i dla mnie? Ale ciebie to w ogóle