Bastion. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 39

Bastion - Стивен Кинг

Скачать книгу

usłyszał słaby, przytłumiony przez odległość i dźwiękoszczelne ściany brzęczyk alarmu.

      – Coście narobili?! – krzyknął. – Coście zrobili, na rany Chrystusa?

      – Panie Redman…

      – Coście narobili, do kurwy nędzy?!

      Drzwi otworzyły się z sykiem i do środka wpadło trzech osiłków w oliwkowych mundurach. Wszyscy mieli w nosach filtry. Deitz spojrzał na nich i warknął:

      – Wynoście się stąd!

      Mężczyźni zawahali się.

      – Polecono nam…

      – Wynocha mi stąd! To rozkaz!

      Wycofali się, a Deitz ponownie usiadł na łóżku. Klapy jego marynarki były pomięte, włosy opadły mu czoło, jednak patrzył na Stu ze spokojem, może nawet ze współczuciem. Przez krótką chwilę Stu miał ochotę wyrwać mu filtr z nosa, ale potem przypomniał sobie Geralda – co za głupie imię dla świnki morskiej! – i podziałało to na niego jak kubeł zimnej wody.

      – Chryste Panie… – wymamrotał.

      – Posłuchaj – powiedział Deitz. – Nie jestem odpowiedzialny za sprowadzenie cię tutaj. Podobnie jak Denninger czy pielęgniarki, które mierzą ci ciśnienie. Jeżeli w ogóle ktokolwiek może być za to odpowiedzialny, to chyba tylko Campion, ale trudno go winić, że uciekł… w podobnej sytuacji ty czy ja zrobilibyśmy to samo. Udało mu się wymknąć na skutek błędu technicznego, zwykłego przeoczenia. Takie rzeczy się zdarzają. Próbowaliśmy je wyeliminować. Jednak nie czyni to nas odpowiedzialnymi za to, co się stało.

      – A więc kto ponosi winę?

      – Nikt – odparł Deitz i uśmiechnął się. – Wina jest rozłożona na tyle czynników, że nie sposób przypisać jej konkretnej osobie. To był wypadek. Mógł się zdarzyć każdemu i w każdym czasie.

      – Wypadek? – mruknął Stu. – A co z innymi: Hapem, Hankiem Carmichaelem, Lilą Bruett, małym Lukiem i Montym Sullivanem?

      – To zastrzeżone informacje – powtórzył Deitz. – Znów zaczniesz mną potrząsać? Jeżeli dzięki temu poczujesz się lepiej, to proszę bardzo.

      Stu nie odezwał się, ale jego spojrzenie sprawiło, że Deitz opuścił wzrok.

      – W każdym razie żyją – powiedział po chwili. – I wkrótce będziesz mógł się z nimi zobaczyć.

      – Co z Arnette?

      – Jest objęte kwarantanną.

      – Ilu mieszkańców zmarło?

      – Żaden.

      – Kłamiesz.

      – Przykro mi, że tak sądzisz.

      – Kiedy mnie stąd wypuścicie?

      – Nie wiem.

      – To też zastrzeżone? – spytał Stu.

      – Nie, ale naprawdę tego nie wiemy. Najwyraźniej nie jesteś zarażony. Chcemy się dowiedzieć dlaczego. Potem będziesz mógł wrócić do domu.

      – Mógłbym się ogolić?

      Deitz uśmiechnął się.

      – Jeżeli pozwolisz Denningerowi na przeprowadzenie kolejnych testów, sprowadzę pielęgniarza, który cię ogoli.

      – Sam sobie poradzę – prychnął Stu. – Robię to, odkąd skończyłem piętnaście lat.

      Deitz pokręcił głową.

      – Obawiam się, że to niemożliwe.

      Stu uśmiechnął się ironicznie.

      – Bo mógłbym sobie poderżnąć gardło?

      – Powiedzmy…

      Stu zaczął nagle kaszleć. Atak był tak gwałtowny, że zgiął się wpół.

      Deitz natychmiast poderwał się z łóżka i podbiegł do drzwi.

      – Nie bój się – powiedział Stu. – Udawałem.

      Deitz odwrócił się do niego.

      – Ale dlaczego? Dlaczego miałbyś to robić?

      – Przykro mi – odparł z uśmiechem Stu. – To zastrzeżona informacja.

      – Ty pierdolnięty sukinsynu! – syknął Deitz.

      – Idź już. Powiedz im, że mogą robić te swoje testy.

      Tej nocy spał znacznie lepiej niż dotychczas. I miał wyjątkowo wyrazisty sen. Często miewał sny – jego żona zawsze się skarżyła, że w nocy rzuca się i coś mamrocze – ale nigdy dotąd nie miał takiego snu.

      Stał na wiejskiej drodze, w miejscu, w którym asfalt przechodził w biały jak kość piasek. Letnie słońce prażyło niemiłosiernie. Po obu stronach drogi ciągnęły się łany kukurydzy. Nieopodal stał jakiś znak, jednak był zbyt zakurzony, żeby dało się odczytać znajdujący się na nim napis. Z oddali dobiegało ochrypłe skrzeczenie wron. Nieco bliżej ktoś grał solówkę na gitarze. Vic Palfrey grał całkiem nieźle, ale to było jeszcze lepsze.

      Tak, to jest moje miejsce, pomyślał we śnie Stu.

      Jaka to była melodia? Cudowny Syjon? Pola mojego ojca? Słodkie pożegnanie? Jakiś hymn, który pamiętał z dzieciństwa, coś, co kojarzyło mu się z radosnymi piknikami. Nie mógł sobie jednak przypomnieć tytułu.

      Nagle muzyka ucichła, a słońce przesłoniła chmura. Zaczął się bać. Odniósł wrażenie, że gdzieś niedaleko czai się coś potwornego, coś gorszego niż plaga, pożar czy trzęsienie ziemi. To coś tkwiło wśród łanów kukurydzy i obserwowało go – coś mrocznego i posępnego. Spojrzał w tamtą stronę i w ciemnościach dostrzegł błyszczące oczy. Ogarnął go paraliżujący strach – podobny do tego, jaki musi odczuwać kura, kiedy widzi zbliżającą się do niej łasicę.

      To on, pomyślał. Człowiek bez twarzy. O Boże, nie!

      Po chwili sen zaczął się rozmazywać i Stu się obudził.

      Poszedł do łazienki, a potem wyjrzał przez okno i popatrzył na księżyc. Wrócił do łóżka, ale minęła dobra godzina, zanim udało mu się ponownie zasnąć.

      Te łany kukurydzy… – pomyślał, zasypiając. To musiała być Iowa, Nebraska albo może północne Kansas. Ale przecież nigdy tam nie był.

      ROZDZIAŁ 14

      Była za kwadrans dwunasta. Za niewielkim okienkiem mrok przywierał do szyb. Deitz siedział samotnie w swoim biurze. Miał poluzowany krawat i rozpiętą

Скачать книгу