Rebel Fleet. Tom 3. Flota Alfa. B.V. Larson

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Rebel Fleet. Tom 3. Flota Alfa - B.V. Larson страница 16

Rebel Fleet. Tom 3. Flota Alfa - B.V. Larson Rebel fleet

Скачать книгу

      Wokół rozciągały się ściany okrętu. Widać było, że jest dużo większy niż fazowce. Na okręcie takim jak „Młot” w większości pomieszczeń ściany widocznie się zakrzywiały, jako że wszędzie było się blisko kadłuba. Tutaj natomiast wszystkie były proste.

      Vega wyszedł z transmatu jako kolejny i potrząsnął głową.

      – Jakiej jest wielkości? – spytałem od razu.

      – Nie tak duży jak krążowniki Fexa – przyznał. – Ma jednak dobre dwieście metrów długości i trzydzieści szerokości.

      W głowie miałem natłok myśli. To całkiem spora objętość. W starej ziemskiej marynarce wodnej oznaczałoby to odpowiednik ciężkiego krążownika.

      Okręty kosmiczne zwykle miały jednak większe rozmiary. Potrzebowały choćby potężniejszych silników, systemów podtrzymywania życia i źródeł zasilania. Poruszanie się na morzu z prędkością trzydziestu węzłów wymagało sporych turbin, ale ziemskie okręty nie musiały osiągać miliona kilometrów na godzinę, a ich broń trafiać przeciwników znajdujących się milion kilometrów dalej. Wymagało to ogromnej mocy.

      – Jakiej jest klasy? – spytałem niemal szeptem.

      – Aha! – zawołał triumfalnie Abrams. – Nie wiesz nic o tym okręcie! Wystarczy ci wiedzieć, że to dzieło sztuki, ­Blake. Klejnot koronny Ziemi.

      – To niszczyciel, może lekki krążownik. – Vega zignorował Abramsa. – Ale nie rozmiary są tu najważniejsze.

      – To okręt międzygwiezdny! – ogłosił Abrams, patrząc mi prosto w oczy. – Nasz pierwszy. Moje dziecko. Największe osiągnięcie. I nie miałeś nic wspólnego z jego powstaniem. Nic a nic!

      Uśmiechnąłem się.

      – To prawda, doktorku. Jest cały twój. I wygląda pięknie.

      Pogładziłem delikatne krzywizny grodzi. Okręt rzeczywiście stanowił dzieło sztuki. Abrams nawet w najlepszych chwilach był niemal świrem, ale musiałem przyznać, że tym razem przeszedł samego siebie.

      Vega coś mówił, ale go nie słuchałem. Moje uszy przestały działać chwilę po tym, jak Abrams powiedział „okręt międzygwiezdny”.

      Spoglądałem to na niego, to na admirała.

      – Czy powiedziałeś „międzygwiezdny”?

      – Owszem – odparł arogancko Abrams.

      – To znaczy, że potrafi otwierać własne wyrwy czasoprzestrzenne? Podróżować do innych układów gwiezdnych?

      – Teoretycznie tak – powiedział Vega.

      – Teoretycznie? – oburzył się Abrams. – O czym pan mówi? To okręt międzygwiezdny, do cholery, wszystkiego dowiodłem naukowo. Poleci, gdzie tylko pan rozkaże. Może pan być tego pewien, admirale.

      Vega spojrzał na mnie.

      – Tak, wytworzy wyrwę. Przynajmniej taką mam nadzieję.

      – Już tego dwukrotnie dokonałem w laboratorium! – wtrącił Abrams, jakby wątpliwości były dla niego osobistym afrontem.

      Wszystko już rozumiałem. Abrams zawsze był przekonany o niezawodności swoich wynalazków. Zbudował wiele niesamowitych rzeczy, ale zdarzało im się czasem działać nie tak jak trzeba.

      Przypomniała mi się jego „gwiezdna strzała”, która osiągnęła jedną czwartą obiecanej prędkości, i generator fal grawitacyjnych, który gdy pierwszy raz uruchomiliśmy go na pokładzie „Młota”, przenicował wszystkim flaki.

      Krótko mówiąc, nie dało się stwierdzić, co naprawdę potrafi okręt, inaczej niż w praktyce. Wyglądało na to, że Vega też to rozumie.

      – Co tu robię, sir? – spytałem.

      – Tak, ja również chciałbym to wiedzieć – wtrącił Abrams. – Co robisz na moim okręcie?

      – Chcemy, żebyś nim dowodził, ­Blake – powiedział Vega, patrząc mi prosto w oczy.

      Abrams z wrażenia aż się zakrztusił i nie był w stanie wydobyć słowa.

      – To dopiero wyzwanie – odparłem. – I ogromna odpowiedzialność… Oczywiście przyjmuję propozycję.

      – Podać panu szklankę wody, doktorze Abrams? – spytał admirał Vega.

      – Raczej coś mocniejszego. Proszę powiedzieć, że pan żartuje. Że nie oddaje pan mojego największego dzieła temu barbarzyńcy!

      – Przykro mi, ale musicie nauczyć się współpracować – odpowiedział Vega.

      – Ja też mam pytanie – odezwałem się. – Po co ta tajemnica? Czemu powiedział mi pan, że mam być jakimś belfrem?

      Twarz Abramsa wykrzywiła się. Nie był to uśmiech ani nawet półuśmiech, ale koniuszek ust podskoczył w górę na sekundę lub dwie.

      – Nie zgrywaj idioty – powiedział Abrams. – Jesteś zagrożeniem dla bezpieczeństwa planety. Od dwóch lat chodzi za tobą duch. Dlaczego mielibyśmy ci cokolwiek mówić? Dziwi mnie, że w ogóle mog­łeś postawić tu stopę!

      Pstryknąłem palcami i spojrzałem na Vegę.

      – To dlatego nie dostałem dowództwa nad żadnym fazowcem? Czekaliście, aż gotowy będzie ten okręt? I torturowaliście mnie przez cały ten czas?

      Vega wzruszył ramionami.

      – Decyzja nie należała do mnie. Spotkałeś Clemensa? To on nie chciał, żebyś wiedział.

      – Wie o Godwinie?

      – Oczywiście. Każdy o tym wie. Niektórzy ­chcieli na stałe cię uziemić.

      Skinąłem głową. Wreszcie miałem brakujące kawałki układanki. Na myśl o nowej misji w kosmosie poczułem jednocześnie ulgę, przerażenie i radość.

      Znów odwróciłem się do Abramsa, który wyraźnie poczerwieniał.

      – Doktorze Abrams, czy mogę prosić o oprowadzenie po tym arcydziele?

      Wiedziałem, że łatwo można go udobruchać komplementami. Potrafił wpadać w szał, żądać niemożliwego albo zaprzeczać oczywistym własnym błędom, ale gdy przez chwilę się go wychwalało w odpowiednio wiarygodny sposób, uspokajał się i popadał w samozadowolenie.

      Taki był mój zamiar od chwili, gdy dowiedziałem się, o co naprawdę chodzi. Szedłem za Abramsem i zachwycałem się każdym gadżetem, który pokazywał.

      Tak naprawdę nawet nie musiałem udawać. Okręt robił wrażenie większe niż cokolwiek, co do tej pory zbudowano na Ziemi. Nie wyglądał już jak zbiór prowizorycznie skleconych modułów.

Скачать книгу