Neverland. Maxime Chattam
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Neverland - Maxime Chattam страница 25
Gdybym tak miała swoje przeobrażenie! – pomyślała, bo zanim wróciła do swojego pokoju, Morkovin nałożył jej z powrotem pęto.
Patrzyła na drugiego judasza. Nie był na tyle blisko, żeby mogła porozmawiać z przyjaciółmi, tak by straże ich nie słyszały. Ze dwa i pół metra – szacowała.
Musi przestać się zastanawiać.
Całym ciężarem oparła się na lewej ręce, krzywiąc się z wysiłku, a prawą rękę wyciągnęła w kierunku judasza. Wycelowała. Powoli. Wielokrotnie powtarzała ten sam ruch, po czym rzuciła kulkę.
Jej serce przestało bić przez ten czas, gdy kulka leciała przez korytarz, żeby wpaść prosto w judasz naprzeciwko.
Jest!
Miała ochotę krzyknąć z radości, ale opierała się całym ciężarem ciała na jednej ręce, a drewno rozcinało jej dłoń.
Zanim puściła drzwi, zdążyła jeszcze usłyszeć dźwięk brzęczącego łańcucha i przez chwilę ujrzeć cień za przeciwległym judaszem.
Wiadomość dotarła.
ChloroPiotrusiofile nie mogli nic powiedzieć, żeby nie alarmować straży, ale przynajmniej wiedzieli, co Amber knuje.
Następnego ranka, kiedy kobiety wróciły, jedna z nich zapytała Amber:
– Których książek już nie potrzebujesz?
Amber wskazała sześć, z których nic nie wycięła, i kobieta zabrała je ze sobą. Słysząc skrzypienie drugich drzwi, Amber zacisnęła pięść w geście zwycięstwa.
Całe przedpołudnie spędziła w tej samej komnacie na piętrze, w towarzystwie maestera Morkovina i jego paskudnego zwierzaka. Udawała, że trenuje, koncentruje się. Co czasami było prawdą. Bawiło ją ściganie każdej cząstki tej szalonej energii, która w niej wirowała, a której centrum lokalizowała w dole brzucha, podczas gdy maester odbywał kolejne spotkania. Amber podsłuchiwała, na wypadek gdyby coś okazało się przydatne, ale mowa była tylko o zapasach na zimę, zbiorach, zmianie straży, liczbie żołnierzy. Same sprawy dotyczące Ozyjczyków, dla niej zupełnie bez znaczenia.
Potem, w południe, Morkovin wstał i dał Amber znak, by poszła za nim.
– Wychodzimy.
– Ja… Ja też? – zdziwiła się dziewczyna.
– Tak, chcę, żebyś kontynuowała odnajdywanie swoich „odczuć”, a mam sprawy do załatwienia na mieście. Bądź grzeczna. I nie rób nic głupiego. Nie zapominaj, że twoi przyjaciele są tutaj w lochach i że mogę w każdej chwili cię ujarzmić – ciągnął, wskazując swoje flakony z Eliksirem.
Amber skinęła głową i wykorzystując przeobrażenie, popłynęła za nim zadowolona. Na dodatek maester zostawił małpę w zamku. Amber uśmiechnęła się do niej drwiąco, a małpa prychnęła jak kot, kiedy zamknęły się za nią drzwi. Zeszli głównymi schodami do holu, skąd Morkovin wziął lekką pelerynę z kapturem z jedwabiu w ciemnoniebieskim kolorze i poprosił Amber, aby do niego podeszła, by mógł narzucić jej na ramiona.
– W ten sposób będziesz mniej rzucać się w oczy. Wielu widziało twoją twarz tamtego dnia na Wielkim Placu, a ja nie chcę kłopotów.
Założył kaptur na jej głowę i Amber westchnęła. Miała wrażenie, że jest zwierzęciem na targu, które trzeba ukryć.
– Tak lepiej.
Końcem palców chwycił swój płaszcz i spojrzał jej prosto w oczy.
– Jesteś bardzo ładną młodą kobietą – powiedział czule. – Przyciągasz spojrzenia, to normalne. Gdybyś była dorosła, zrobiłabyś z tego niebezpieczną broń.
Amber poczuła się niemal zażenowana. Nie podobała jej się ta sytuacja. Nie wiedziała, jak się zachować.
Maester poklepał ją przyjaźnie po policzku i teraz on nałożył ciężką pelerynę, po czym wyszli w eskorcie czterech uzbrojonych żołnierzy.
Szli po Wielkim Placu, a Morkovin spoglądał z troską w kierunku nieba na północy. Było czarne jak przed Burzą.
– Zbliża się Entropia – skomentowała Amber.
Morkovin spojrzał na dziewczynę i po raz pierwszy zdawał się wątpić w to, o czym dotąd był przekonany.
Weszli w ulicę, wzdłuż której ciągnęły się ceglane lub kamienne domy w kolorze ochry. Sprzedawcy węgla, drewna, tkanin i ziarna zajmowali tu sporą część ulicy i Amber stwierdziła, że wszyscy odsuwają się na widok zbliżających się żołnierzy maestera. Nie mogła przyzwyczaić się do widoku pracujących niewolniczo dzieci – zrezygnowanych, przygaszonych, przygarbionych. To było ponad jej siły.
Wreszcie zatrzymali się przed wieżą, na której szczycie znajdował się popsuty zegar. Straże zostały na zewnątrz, a Morkovin zaprowadził Amber do holu pachnącego cynamonem. Weszli na piętro, do dużego salonu zastawionego kanapami i kilkoma stołami, na których leżały plany miasta i mapy regionu. Światło dnia było tak słabe, że liczne otwory okienne nie wystarczały do oświetlenia sali. Dziesiątki rozstawionych wszędzie świec różnej wielkości wydzielały odurzający zapach cynamonu.
Jakiś mężczyzna przyszedł powitać Morkovina. Miał około pięćdziesięciu lat, wąsy i bródkę tak samo czarne jak włosy i srogi wygląd, pomimo fałszywie przyjacielskiego uśmiechu, który dla przyzwoitości malował się na jego twarzy. Pod ciemnozieloną tuniką z wyhaftowanym imperatorskim „O” nałożoną miał koszulę kolczą, a na nogach wysokie skórzane buty. Wojskowy.
– Mój drogi Comptonie, przychodzę w sprawie liczebności naszej armii.
– Maesterze, tak jak mnie pan prosił, ostatnimi czasy prowadziłem masową rekrutację. Kuźnie pracują dzień i noc, aby dostarczyć broni oraz zbroi, a zaprawa już się zaczęła.
Amber zmarszczyła brwi. Compton. To nazwisko coś jej mówiło…
Oficer, który kupił Piotrusiów tego dnia, gdy astronaks przybył do miasta!
Zainteresowanie dziewczyny rozbudziło się na nowo. Zaczęła się wkoło rozglądać.
Morkovin spostrzegł tę ciekawość i wskazał jej jedną z kanap niedaleko otworu okiennego.
– Amber, idź, usiądź tam, dobrze?
Jego wzrok był stanowczy. Zero dyskusji. Amber posłuchała.
– Twoja nowa faworyta? – zdziwił się Compton, gładząc wąsa. – Bardzo młoda! Ale z pewnością piękna!
Maester zignorował pytanie i odprowadził oficera na bok, by mogli w spokoju rozmawiać.
Amber zastanawiała się, jak nie wzbudzając