Pchła. Anna Potyra

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pchła - Anna Potyra страница 12

Pchła - Anna Potyra

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – Glock? Beretta? – zgadywał Lorenz, lekko już zirytowany flegmatycznym sposobem mówienia Balejki.

      – Nie. Żaden z nich – powiedział mężczyzna i zamilkł.

      Adam miał nieprzepartą chęć opieprzyć rozmówcę za marnowanie jego czasu i stanowczo zażądać, żeby w trzy sekundy przedstawił sprawę, z którą dzwoni. Ponieważ jednak go nie znał, powstrzymał się. Odetchnął głęboko.

      – Mhm. Rozumiem, że broń jest na tyle rzadka, że ekscytacja wywołana spotkaniem takiego unikatu odebrała panu mowę.

      Balejko musiał wyczuć zniecierpliwienie Lorenza, bo wyjaśnił szybko:

      – To p08 Parabellum.

      Słowa eksperta balistyki wywołały oczekiwany efekt. Adam aż się wyprostował na krześle.

      – Luger? – zapytał z niedowierzaniem.

      Lorenz wiedział, że każdy kolekcjoner broni miałby chrapkę na taki pistolet. Przez kilkadziesiąt lat zapracował sobie na miano „kultowy”. Mimo swoich wielu wad stał się najpopularniejszym typem broni krótkiej w wyposażeniu niemieckiej armii, która podczas drugiej wojny światowej dysponowała grubo ponad milionem egzemplarzy. Jednak jego produkcję zakończono w 1942 roku, więc wyszedł z użycia dawno temu. To nie była broń, której mafia używała do wyrównywania porachunków ani zazdrosne żony do karania niewiernych mężów.

      – Dokładnie tak. Stara, dobra parabelka. Ale nie dlatego do pana dzwonię.

      – Ma pan więcej niespodzianek?

      – Owszem.

      Ponieważ cisza się przedłużała, Adam ponaglił rozmówcę:

      – No więc?

      – Myślę, że lepiej będzie, jeśli sam pan to zobaczy. Będę czekał w laboratorium – powiedział powoli i się rozłączył.

      Adam zaklął pod nosem. Nie lubił takich kalamburów, ale słowa Balejki zaintrygowały go w takim stopniu, że bez ociągania wstał od biurka i skierował się do wyjścia.

5

      Dzwonek zadźwięczał cicho, a chwilę później zastąpił go odgłos głuchego chrobotania, kiedy drzwi windy się rozsuwały. Ani jednego, ani drugiego nie usłyszał Marcin Brylski, który właśnie szybkim krokiem przemierzał korytarz wydziału zabójstw. Na przestronną klatkę schodową wpadł z takim impetem, że o mało nie zderzył się z Lorenzem, który wysiadał z windy.

      – O! Panie komisarzu, szukam pana i szukam.

      – Byłem w laboratorium balistycznym.

      – Mhm. – Brylski potwierdził przyjęcie informacji do wiadomości energicznym skinieniem głowy i bez zwłoki przeszedł do rzeczy: – Sprawdziłem billing połączeń. Wszystko już sprawdziłem, co pan kazał, i chyba coś znalazłem – mówił z takim przejęciem, że nie zwrócił uwagi na rozkojarzenie Lorenza. – I to, co znalazłem, też już sprawdziłem i wydaje mi się, że może teraz pan powinien to sprawdzić. Dlatego właśnie pana szukałem. – Wszystkie słowa wyrzucił z siebie na jednym oddechu. Przyniosło to taki efekt, że spojrzenie Adama, które zdawało się nie zatrzymywać na młodym sierżancie, tylko sięgać daleko za jego postawną sylwetkę, jakby policjant był przezroczysty, teraz skupiło się na jego twarzy.

      – Co sprawdzić?

      – No tu. – Brylski otworzył tekturową teczkę pełną wydruków i wyciągnął kartkę, która znajdowała się na samym wierzchu. Położył palec na zakreślonym na pomarańczowo numerze, od którego odchodziły strzałki opatrzone nieczytelnymi gryzmołami. – Połączenie przychodzące o dziesiątej czterdzieści siedem dwudziestego czwartego grudnia. Czas trwania dwie minuty i siedem sekund, czyli dokładnie tyle, ile trzeba, żeby przedstawić swoją sprawę i umówić się na spotkanie. Oprócz tego do Kosa dzwoniła jego mama i kolega z pracy, była też jedna rozmowa międzynarodowa, ale to już zweryfikowałem jako hotel w Auckland.

      Lorenz mruknął potakująco.

      – Mieli jechać w podróż poślubną do Nowej Zelandii.

      – Wszystkie połączenia z minionego tygodnia do czegoś pasują. Do pracy, podróży, ślubu. Jakieś sprawy rodzinne i towarzyskie, dwa połączenia z działu sprzedaży ubezpieczyciela. Oprócz tego masa esemesów ze świątecznymi życzeniami. Nic odstającego od normy i rutyny.

      – Tylko ten jeden telefon – dokończył za niego Adam, pukając palcem w pomarańczowy pasek jarzący się na kartce.

      Brylski skinął głową.

      – Ten numer nie pojawił się więcej w całym billingu. To było jedyne połączenie.

      – Stacjonarny? – zdziwił się. Początek sześćset trzydzieści dwa… to chyba będzie gdzieś na Woli?

      – Tak. To numer zarejestrowany na Mariannę Strzelczyk, zamieszkałą przy ulicy Płockiej czterdzieści sześć. Nie udało mi się do niej dodzwonić i tak sobie pomyślałem, że może tam podjadę i to sprawdzę.

      Lorenz nie odpowiedział. Położył dłoń na kamiennym parapecie wysokiego dzielonego okna i zaczął w niego delikatnie stukać opuszkami palców. Zastanawiał się.

      Nie zdziwiło go to, że Brylski z długiej listy historii połączeń wyłuszczył to jedno, które do niczego nie pasowało. Właściwie bardziej by go zdziwił brak takiego połączenia. Jednak spodziewał się, że wyjdzie ono z jakiegoś niezarejestrowanego telefonu na kartę, ewentualnie kradzionej komórki, a nie mieszkania Marianny Strzelczyk. Osoby, która ma imię, nazwisko i adres. Osoby, z którą można porozmawiać. To nie miało sensu. Pokręcił głową.

      W odpowiedzi na ten gest Brylski stracił nieco pewności siebie. Entuzjazm w jego głosie osłabł.

      – Pewnie to nic, jakaś stara znajoma rodziny dzwoniła z życzeniami z okazji ślubu albo coś takiego. Może nawet pomyłka…

      – Nikt nie rozmawia przez ponad dwie minuty z osobą, do której dodzwonił się przez pomyłkę. Z Marianną Strzelczyk na pewno trzeba się spotkać, ale ty na to nie będziesz miał czasu. – Adam spojrzał na zegarek. – Najdalej za pół godziny dostaniesz nagrania z monitoringu najbliższej okolicy bloku, w którym zastrzelono Kosa. Jeśli musisz się wysikać, to lepiej idź teraz, bo czeka cię długi seans.

      Klepnął Brylskiego w ramię i ruszył w stronę swojego pokoju. Zrobił kilka kroków, wciąż zerkając na wydruk, ale po chwili zatrzymał się i wyciągnął kartkę w stronę kolegi.

      – Co to za kulfon? – zapytał, pukając palcem wskazującym w jego bazgroły.

      – To numer mmm… dwadzieścia siedem, panie komisarzu.

      – No widzisz. A ja bym raczej poszedł pod dziewięćdziesiąt siedem albo może… – odrobinę przekręcił kartkę w lewo – dziewięćdziesiąt cztery. I wiesz, co by było, Brylant?

Скачать книгу