Pchła. Anna Potyra

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pchła - Anna Potyra страница 11

Pchła - Anna Potyra

Скачать книгу

do środka siebie i zamknął za sobą drzwi.

      Jeszcze rok temu w święta siedzieli na kanapie razem. Nie pamiętała, czy byli wtuleni, czy siedzieli każdy w swoim rogu, a Radek leniwie głaskał ją po stopach. Ale na pewno siedzieli razem. Nie tak jak teraz.

      Teraz nie umiała odgadnąć jego myśli.

      Nie da się zaznaczyć kółkiem w kalendarzu dnia, kiedy nastaje nowa, inna rzeczywistość. Takie zmiany zakradają się po cichu, niepostrzeżenie.

      Pierwszy raz poczuła, że jest inaczej, w kwietniu, niedługo po pogrzebie jego mamy. To było w dniu trzydziestych szóstych urodzin Sary. Jak co roku dostała bukiet czerwonych róż i malutkie pudełeczko od jubilera, ale kiedy Radek składał jej życzenia, pocałował ją trzy razy w policzek. Prawy, lewy i znowu prawy. Aż trzy pocałunki. A jednak ten gest był po stokroć mniej intymny niż jedno miękkie i lekko przedłużone cmoknięcie, kiedy zamykał ją w swoich ramionach.

      Dopiero wtedy zaczęła zwracać uwagę na to, że jest ciągle nieobecny. Fizycznie jedynie czasami, ale duchowo ciągle. Potrafił na całe godziny zamykać się w swoim pokoju. Po co? Tego nie wiedziała.

      Przez długi czas pomieszczenie było puste, a oni po kilku latach spędzonych w małej kawalerce rozkoszowali się luksusem posiadania zbędnej, niejako, przestrzeni. Żonglowali pomysłami, jak można zaaranżować pusty pokój. Obok typowych rozwiązań, takich jak urządzenie gabinetu czy garderoby, rozważali siłownię, kino, pracownię malarską dla Sary albo ciemnię do wywoływania zdjęć dla Radka. Któreś z nich zaproponowało nawet oranżerię.

      Nie śpieszyli się jednak z podejmowaniem decyzji, bo w głębi serca oboje czuli, że żaden pokój nie da im tyle radości co właśnie świadomość, że mogą z nim zrobić, co tylko chcą. Puszczali więc wodze fantazji, urządzając go w swojej wyobraźni na nowo i na nowo. Bez końca bawili się pomysłami i czuli się tak, jakby byli właścicielami całego pałacu, a nie jednego pustego pokoju.

      Teraz stały w nim meble po matce Radka. Żadne antyki, zbieranina z prl-u, która po renowacji mogłaby być skomplementowana określeniem retro. Tak, z łuszczącym się miejscami lakierem i spłowiałą sflaczałą tapicerką meble były po prostu stare. Jasnobrązową komodę z przeszkloną witryną Radek w całości wypełnił książkami. Na małym biurku z trzema szufladami pojawił się jego laptop. W rogu pokoju stała jeszcze dwudrzwiowa szafa z zaoblonymi rogami, ale Sara nie wiedziała, co jest w środku. Nie chciała tam zaglądać. Nie lubiła tego pokoju. Odkąd ponad pół roku temu jej mąż przekształcił go w muzeum własnej matki, w ogóle przestała tam wchodzić. Pod oknem stał turkusowy fotel z drewnianymi podłokietnikami, jedyny chyba model dostępny w Polsce w latach pięćdziesiątych. To pewnie w nim przesiadywał Radek. Obok była lampa podłogowa ze stoliczkiem, na którym – dokładnie tak jak za czasów, gdy właścicielką była teściowa Sary – na lśniącym brązowym blacie bieliła się koronkowa serwetka.

      Telefon zawibrował krótko. Radek odblokował ekran kciukiem, a potem zaczął powoli przesuwać palec wskazujący po wyświetlaczu. Teraz nie udawał, że czyta.

      Sara odłożyła książkę na oparcie kanapy i wstała. Wsunęła bose stopy w miękkie kapcie, które były równie ładne, co niepraktyczne. Sama by sobie takich nie wybrała. Czekały na nią wczoraj pod choinką. Wiedziała, że za miesiąc będą brudne i rozchodzone, a miękka gąbka podeszwy zmieni się w cienki twardy placek, z którego będzie można precyzyjnie odgadnąć jej wadę postawy. Na razie jednak delektowała się dotykiem delikatnego kremowego puchu.

      – Idę do Leny – powiedziała. – Zobaczę, czy udało jej się już złożyć do końca cały domek.

      Na dźwięk imienia córki Radek nieznacznie opuścił telefon i uśmiechnął się przelotnie.

      – Mam nadzieję, że nie. Sam bym chętnie zbudował coś z lego. Powiedz jej, żeby trochę dla mnie zostawiła. Zaraz do niej przyjdę.

      Sara nie odpowiedziała. Jej wzrok padł na ekran telefonu. Radek prawie od razu zgasił wyświetlacz i jakby dla dodatkowej pewności odłożył telefon na kanapę obudową do góry, nie zdążyła się więc przyjrzeć. Obraz mignął jej tylko przez ułamek sekundy, ale poczuła, że jej mięśnie mimowolnie się usztywniają, serce zaczyna walić szybciej, a policzki i kark nieprzyjemnie mrowią. Nie chciała tego. To współczulny układ nerwowy zadecydował, że organizm został wystawiony na stres, należy więc postawić go w stan mobilizacji. W ciągu mikrosekundy w jej ciele rozpętała się chemiczna burza. Po neuronach z prędkością stu dwudziestu metrów na sekundę pędziły impulsy elektryczne, które po dotarciu do synapsy przekształcały się w sygnał chemiczny. Neuroprzekaźniki, niczym kurierzy niosący wojskowe rozkazy, łączyły się z receptorami kolejnych komórek. Rozszerzyły się źrenice, wzrosło tętno i siła skurczów serca.

      Sara patrzyła na Radka z niedowierzaniem. Wzięła głęboki oddech, żeby uspokoić swój rozszalały organizm. Czuła, że jej nozdrza są nienaturalnie rozwarte. Chciała wyjaśnień. Chciała zadać mężowi tysiąc pytań. Ale nie zadała żadnego.

      Bez słowa odwróciła się i poszła do pokoju córki.

4

      Adam stał obok swojego biurka i wpatrywał się w zawieszoną na ścianie dużą mapę Warszawy. W jednej ręce trzymał wydruk przedstawiający rozmieszczenie kamer monitoringowych na Woli, w drugiej żółtą pinezkę, która po chwili dołączyła do znajdującego się na mapie skupiska niedużych plastikowych trzonków w tym samym kolorze. Wszystkie koncentrowały się wokół pojedynczej czerwonej pinezki wbitej dokładnie w połowie długości ulicy Elekcyjnej. To od niej się zawsze zaczynało. Czerwona zawsze była pierwsza. Miejsce zbrodni. Potem dochodziło mnóstwo kolejnych informacji. Rozmieszczenie kamer, miejsce znalezienia broni, miejsca pracy i zamieszkania ofiary, rodziny, podejrzanych. Kolorowe trzonki pinezek tworzyły wzory i linie, wśród których Adam godzinami szukał powiązań i schematów. Wraz z nowymi poszlakami dochodziły kolejne kolory i kolejne plastikowe trzonki, a czasem nawet grube mulinowe nitki, które wytyczały całe obszary. Po zakończonym śledztwie pinezki wracały do pudełka, a jego jedyną pamiątką były nowe dziurki na wielkim arkuszu mapy Warszawy.

      Adam zapisał na kartce numery kamer, z których nagrania trzeba będzie przejrzeć, ale nie wiązał z tym dużych nadziei. Już teraz widział, że najbliższa będzie bezużyteczna, bo z całą pewnością jest zwrócona w stronę boisk i rozciągających się za nimi alejek parku Szymańskiego, a nie furtki do nowego eleganckiego bloku. Najbardziej przydatny mógł się okazać zapis z kamery przy bramie do parku Sowińskiego, bo prawdopodobnie obejmowała chodnik i jeśli zabójca nadszedł z tamtej strony, kamera mogła go uchwycić. Zadzwonił do stołecznego Zakładu Obsługi Systemu Monitoringu i poprosił o przygotowanie odpowiednich materiałów. Zakończył rozmowę i nie odkładając słuchawki, wybrał wewnętrzny numer do Brylanta. Ten jednak nie odbierał. Adam odłożył słuchawkę na miejsce, ale w tej samej chwili telefon zadzwonił.

      – Za godzinę dostaniesz nagrania z miejskiego monitoringu – powiedział bez wstępów, przekonany, że oddzwania Marcin Brylski. – W pierwszej kolejności sprawdź pieszych. Nie będziemy mieć chodnika bezpośrednio przed blokiem Kosa, ale o ile sprawca nie skoczył na spadochronie pod samą klatkę, to musiał iść Elekcyjną. Może się przewinie gdzieś w dalszych fragmentach.

      – Z tej strony aspirant Balejko. – W głosie po drugiej

Скачать книгу