Miasto luster. Justin Cronin

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 17

Miasto luster - Justin Cronin

Скачать книгу

Zdążył wepchnąć pierwszy bolec, gdy ciało Amy od spodu zderzyło się z pokrywą. Metal zadzwonił jak walnięty młotem. Lucius padł na klapę, a ta podskoczyła, wyciskając mu powietrze z płuc. Zawiasy się wykrzywiały. Jeśli nie zdoła zasunąć pozostałych rygli, klapa nie wytrzyma. Udało mu się wsunąć dwa kolejne w otwory, gdy Amy znów uderzyła. Bezradnie patrzył, jak jeden z bolców wyskakuje z obejmy i turla się po pokładzie. Wyciągnął rękę i złapał go w ostatniej chwili, zanim znalazł się poza zasięgiem.

      – Amy, to ja! – ryknął. – Lucius! – Wsunął bolec i trzasnął kluczem, wbijając go na miejsce. – Masz tam krew! Podążaj za zapachem krwi!

      Po trzech obrotach klucza płyta zajęła właściwą pozycję i czwarta obejma znalazła się tam, gdzie trzeba. Lucius wbił bolec. Amy jeszcze raz uderzyła w spodnią stronę pokrywy, bez entuzjazmu, a potem zapadła cisza.

      Luciusie, nie chciałam

      – W porządku – mruknął.

      Przepraszam

      Zebrał narzędzia i wrzucił je do pustego worka. Pod nim, w ładowni Chevron Marinera, Amy i Carter łapczywie zaspokajali głód. Karmienie zawsze przebiegało w ten sposób i już dawno powinien do tego przywyknąć. A jednak serce łomotało mu w piersi, adrenalina przenikała umysł i ciało.

      – Możesz na mnie liczyć, Amy – dodał. – Zawsze. Cokolwiek się stanie, wiesz, że taka jest prawda.

      Przemierzył pokład Marinera i wszedł przez okno do wieżowca.

      7

      Amy odzyskała świadomość i stwierdziła, że klęczy, opierając się na dłoniach. Miała rękawice, w pobliżu niej na ziemi leżała plastikowa skrzynka z sadzonkami niecierpków, a obok zardzewiała łopatka.

      – Wszystko w porządku, panno Amy?

      Carter siedział na tarasie przy żeliwnym stoliku, z wyciągniętymi i skrzyżowanymi w kostkach nogami, wachlując się dużym słomkowym kapeluszem. Na blacie stały dwie szklanki mrożonej herbaty.

      – Ten człowiek naprawdę się o nas troszczy – dodał i westchnął z satysfakcją. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz najadłem się do syta.

      Amy niepewnie stanęła na nogi. Spowijała ją głęboka ospałość, jakby właśnie zbudziła się z długiej drzemki.

      – Chodź i usiądź na chwilę – poprosił Carter. – Daj ciału szansę na strawienie posiłku. Tutaj dzień karmienia jest dniem wolnym. Kwiaty mogą zaczekać.

      Taka była prawda; kwiatów nigdy nie brakowało. Gdy tylko Amy posadziła wszystkie niecierpki ze skrzynki, przy bramie pojawiała się nowa. To samo dotyczyło herbaty: w jednej chwili stół był pusty, a w następnej czekały na nim dwie zroszone szklanki. Amy nie miała pojęcia, jaka niewidzialna agencja dostarcza te rzeczy. Takie już było to miejsce, rządzone szczególną logiką. Codziennie, o każdej porze roku.

      Zdjęła rękawice i przeszła po trawniku, żeby usiąść naprzeciwko Cartera. Wciąż czuła w ustach tłusty smak krwi. Napiła się herbaty, żeby go spłukać.

      – To dobrze robi dla utrzymania siły, panno Amy – powiedział Carter. – Głodzenie się nie ma sensu.

      – Po prostu… mi nie smakuje. – Popatrzyła na Cartera, który wciąż wachlował się kapeluszem. – Znów chciałam go zabić.

      – Lucius dobrze zna sytuację. Wątpię, żeby brał to do siebie.

      – Nie w tym rzecz, Anthony. Muszę nauczyć się kontrolować, jak ty.

      Carter ściągnął brwi. Był człowiekiem o oszczędnych gestach i mimice, który odzywał się po pełnych zadumy pauzach.

      – Zbyt wiele od siebie wymagasz. Trzy lata to za mało, żeby się przyzwyczaić. Wciąż jesteś dzieckiem, jeśli chodzi o to, czym jesteśmy.

      – Nie czuję się jak dziecko.

      – A jak się czujesz?

      – Jak potwór.

      Powiedziała to zbyt ostro i zawstydzona, odwróciła wzrok. Po karmieniu zawsze ogarniały ją wątpliwości. Jakże dziwne było to wszystko: ciałem przebywała w ładowni statku, a umysłem żyła tutaj, z Carterem, wśród roślin i kwiatów. Te dwa światy stykały się tylko wtedy, gdy Lucius przynosił krew, i ten kontrast ją dezorientował. Carter wyjaśnił, że to miejsce nie jest dla nich dwojga niczym wyjątkowym; tylko że oni je widzieli, w przeciwieństwie do innych ludzi. Istniał jeden namacalny świat, świat ciała, krwi i kości, ale był też drugi – głębsza rzeczywistość, którą zwyczajni ludzie mogli widywać tylko przelotnie, jeśli w ogóle. Świat dusz, żywych i martwych, świat, w którym czas i przestrzeń, wspomnienia i pragnienia istniały w stanie czysto płynnym, jak w snach.

      Amy wiedziała, że tak jest. Miała wrażenie, że wiedziała o tym od zawsze – że już jako mała dziewczynka, stuprocentowo ludzka dziewczynka, wyczuwała istnienie tego drugiego królestwa, tego świata poza światem, jak go nazywała. Przypuszczała, że wiele dzieci miało podobne odczucia. Czym było dzieciństwo, jeśli nie przechodzeniem ze światła w mrok, powolnym tonięciem duszy w oceanie zwyczajności? W czasie pobytu w ładowni Chevron Marinera znaczna część przeszłości stała się dla niej jasna jak na dłoni. Żywe wspomnienia wracały krok po kroku, zbliżając się na miękkich stopach pamięci, aż wydarzenia sprzed wieków wydały się niedawne. Wspominała dawne czasy niewinności, nazywane przez nią w myślach „przed” – przed Lacey i Wolgastem, przed projektem Noe, przed szczytem góry w Oregonie, gdzie urządzili sobie dom, przed jej samotnymi długimi wędrówkami w bezludnym świecie, gdzie miała tylko wiroli do towarzystwa i gdzie przemawiały do niej zwierzęta. Większe zwierzęta, jak psy, ale również mniejsze, na które nikt nie zwracał uwagi – ptaki, a nawet owady. W owym czasie nic o tym nie myślała – po prostu było, jak było. Nie trapiło jej, że nikt inny ich nie słyszy. Uważała za część porządku świata to, że zwierzęta mówią tylko do niej, że zawsze zwracają się po imieniu, jakby byli starymi przyjaciółmi, i opowiadają jej o swoim życiu. Była szczęśliwa, że zasługuje na wyjątkowy dar w postaci ich uwagi, podczas gdy tak wiele innych rzeczy w życiu zdawało się nie mieć sensu: rozchwiane emocje matki i jej długie nieobecności, przenoszenie się z miejsca na miejsce, nieznajomi, którzy przychodzili i odchodzili bez widocznego celu.

      Wszystko to trwało bez żadnych następstw do dnia, kiedy Lacey zabrała ją do zoo. W owym czasie Amy jeszcze niezupełnie rozumiała, że matka ją porzuciła – że już nigdy więcej jej nie zobaczy – i ucieszyło ją zaproszenie. Słyszała o ogrodach zoologicznych, ale dotąd w żadnym nie była. Gdy weszła na jego teren, powitał ją gwar zwierząt. Stanowił znajomą pociechę po burzliwych wypadkach poprzedniego dnia, kiedy matka nagle odeszła, zostawiając ją u sióstr, które były wprawdzie miłe, ale trochę sztywne, jakby recytowały życzliwe słowa z kartki z instrukcjami. Rozpierana energią, puściła rękę Lacey i pobiegła do wybiegu niedźwiedzi polarnych. Trzy wygrzewały się w słońcu, czwarty pływał pod wodą. Jakże były wspaniałe, jakie zdumiewające! Nawet teraz, wiele lat później, wspominała je z przyjemnością, ich cudowne białe futro, wielkie muskularne

Скачать книгу