Miasto luster. Justin Cronin
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 18
– Uważaj, Amy – przestrzegła ją. – Nie tak blisko.
Chcąc uśmierzyć jej niepokój i ponieważ w tej kobiecie mówiącej z melodyjnym akcentem wyczuwała otwartość na nadzwyczajne zjawiska – przecież to ona wpadła na pomysł wycieczki do zoo – Amy postanowiła wyjaśnić sytuację najprościej, jak umiała.
– Ma niedźwiedzie imię – powiedziała. – Nie umiem go wymówić.
Lacey uniosła brwi.
– Niedźwiedź ma imię?
– Oczywiście.
Amy skierowała uwagę na nowego przyjaciela, który trącał nosem szybę. Już miała go zapytać o życie i czy tęskni za domem w Arktyce, gdy potężny plusk zakołysał wodą. Drugi niedźwiedź wskoczył do zbiornika. Zagarniał wodę łapami wielkimi jak kołpaki, płynąc w jej stronę, i po chwili zajął miejsce obok tego pierwszego, który lizał szkło ogromnym różowym językiem. Zbiorowe „ochy” i „achy” wzbiły się nad tłumem zwiedzających, którzy zaczęli robić zdjęcia. Amy w powitalnym geście przyłożyła rękę do szyby, ale czuła, że coś jest nie w porządku. Coś się zmieniło, i wcale nie na lepsze. Duże czarne oczy niedźwiedzi patrzyły nie na nią, ale na wskroś niej z takim skupieniem, że nie mogła oderwać od nich wzroku. Czuła, że się rozpuszcza w ich spojrzeniu, jakby się topiła, i odniosła wrażenie, że spada, jak gdyby postawiła nogę na nieistniejącym schodku.
Amy, mówiły niedźwiedzie. Jesteś Amy Amy Amy Amy Amy…
Coś się działo. Wybuchło zamieszanie. Gdy jej świadomość się rozszerzyła, usłyszała inne dźwięki, inne głosy dobiegające ze wszystkich stron – nie ludzkie, ale zwierzęce. Krzyki małp. Skrzeczenie ptaków. Wrzask wielkich kotów, ogłuszające trąbienie słoni i ryk nosorożców w panice tratujących ziemię. Gdy trzeci i czwarty niedźwiedź wskoczyły do zbiornika, burząc wodę ciężkimi ciałami o białych futrach, lodowate fale przelały się nad krawędzią. Woda chlusnęła na tłum, wzniecając zamęt.
To ona, to ona, to ona, to ona…
Amy klęczała przed szybą, przemoczona do suchej nitki, z czołem przyciśniętym do śliskiej tafli. W jej umyśle wirowały głosy zlewające się w chór śmiertelnego strachu. Miała wrażenie, że wszechświat zakrzywia się wokół niej, pogrążając ją w ciemności. Wszystkie umrą, wszystkie te zwierzęta. Właśnie to oznaczała dla nich jej obecność. Niedźwiedzie, małpy, ptaki i słonie… wszystkie. Niektóre padną z głodu w klatkach, inne spotka gwałtowniejszy koniec. Zabierze je śmierć… i nie tylko zwierzęta. Ludzi też. Świat wokół niej będzie umierać, a ona będzie stała pośrodku, zupełnie sama.
Nadchodzi, śmierć nadchodzi, ty jesteś Amy, Amy, Amy…
– Rozpamiętujesz, prawda?
Umysł Amy wrócił na taras. Carter patrzył na nią znacząco.
– Wybacz – powiedziała. – Nie chciałam być nieuprzejma.
– W porządku. Na początku czułem to samo. Trzeba czasu, żeby się przyzwyczaić.
Wrażenie lata płowiało, niebawem nadejdzie jesień. Z głębi błękitnozielonej wody basenu wynurzy się ciało Rachel Wood. Czasami, zajmując się kwiatami przy bramie, Amy widziała przejeżdżające powoli czarne denali. Za przyciemnionymi szybami poznawała sylwetkę Rachel w stroju tenisowym, patrzącej na dom. Samochód ani razu się nie zatrzymał, a kiedy Amy kiwała do niej ręką, kobieta nigdy nie odwzajemniała tego gestu.
– Jak myślisz, jak długo będziemy musieli czekać?
– To zależy od Zera. Prędzej czy później musi odkryć karty. On myśli, że odszedłem wraz z całą resztą.
Wcześniej Carter wyjaśnił, że chroni ich woda. Umysł Fanninga nie mógł przeniknąć przez jej zimne objęcia. Dopóki będą tu, gdzie są, Fanning ich nie znajdzie.
– Ale przyjdzie – powiedziała Amy.
Carter pokiwał głową.
– Długo czekał na właściwy moment. Ale chce dopiąć swego. Chciał tego od początku. Położyć wszystkiemu kres.
Zrywał się wiatr – jesienny wiatr, wilgotny i zimny. Chmury płynęły, przygaszając światło. Była to pora dnia, kiedy zawsze zapada względna cisza.
– Niezła z nas parka, prawda?
– Owszem, panno Amy.
– Zastanawiałam się, czy mógłbyś darować sobie tę „pannę”. Powinnam to powiedzieć dawno temu.
– Mówię tak tylko na znak szacunku. Ale jeśli chcesz, z przyjemnością przestanę.
Liście spływały w spiralach. Podrywane przez wiatr, trzepotały jak szkielety dłoni na trawniku, na werandzie, nad basenem. Amy pomyślała o Peterze; tak bardzo za nim tęskniła. Gdziekolwiek teraz był, miała nadzieję, że znajdzie szczęście. Taką zapłaciła cenę. Wyrzekła się go.
Wypiła ostatni łyk herbaty, żeby usunąć z ust smak krwi, i wciągnęła rękawice.
– Gotów?
– Masz rację. – Carter nałożył kapelusz. – Zabierzmy się za te liście.
8
– Michael!
Siostra podbiegła i zamknęła go w uścisku, aż zachrzęściły mu żebra.
– Łał! Ja też się cieszę, że cię widzę.
Patrzyła na nich siedząca za biurkiem pielęgniarka, ale Sara nie mogła się pohamować.
– Nie wierzę – powiedziała. – Co tu robisz? – Odsunęła się i zmierzyła go matczynym wzrokiem. Z jednej strony czuł się zakłopotany, a z drugiej byłby zawiedziony, gdyby tego nie zrobiła. – Boże, jakiś ty chudy. Od kiedy tu jesteś? Kate będzie zachwycona. – Zerknęła na pielęgniarkę, starszą kobietę w wygotowanym fartuchu. – Wendy, to mój brat, Michael.
– Ten z żaglówki?
Michael się roześmiał.
– To ja.
– Proszę, powiedz mi, że zostajesz – powiedziała Sara.
– Tylko na parę dni.
Pokręciła głową i westchnęła.
– Pewnie muszę brać, co mi dają. – Trzymała