Głód. Graham Masterton
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Głód - Graham Masterton страница 19
– Sir, odebrałem telefon od Petera Kaisera.
Peter Kaiser był jego osobistym sekretarzem. Shearson machnął niecierpliwie ręką.
– Powiedz mu, żeby zadzwonił rano. Która jest teraz godzina, Billy?
– Dwudziesta trzecia, sir. On mówi, że to jest bardzo pilne.
Shearson wyjął z ust cygaro i zmarszczył czoło, patrząc na dymiący czubek. Z niewiadomych przyczyn to cygaro mu nie smakowało.
– No dobrze – powiedział. – Ale to jest ostatni telefon, jaki odbieram dziś wieczorem. Rozumiesz? Pani McIntosh i ja mamy do przedyskutowania wiele poważnych spraw.
– Tak, sir – powiedział Billy. Nawet mu nie drgnęła powieka.
Ciężkim krokiem Shearson podszedł do fotela, usiadł i podniósł słuchawkę telefonu.
– Peter? – zapytał. – Cóż to tak cholernie pilnego sprawia, że dzwonisz do mnie o takiej godzinie? Mam gości!
– Wiem, senatorze. Billy mi powiedział.
– No, no – burknął Shearson protekcjonalnym tonem. – Gadaj, o co ci chodzi.
– Chodzi o tę historię ze zbożem w Kansas, senatorze. Czy słyszał pan już o ich problemach z pszenicą?
– Stopniowo się z tym zaznajamiam – odparł Shearson. – W gruncie rzeczy przedyskutowałem już z Alanem Hedgesem kwestię utworzenia specjalnego funduszu dla farmerów, ofiar zarazy. Zamierzałem jutro cię o tym poinformować.
– Senatorze, sytuacja jest jednak coraz gorsza.
Senator westchnął głośno.
– Gorsza? Co to znaczy gorsza? Gorsza od czego?
– Gorsza niż przed kilkoma godzinami. O wiele gorsza. Miałem dwie pilne i poufne rozmowy z Dickiem Turnbullem w ciągu ostatnich trzech godzin. Ta zaraza rozszerza się jak szalona! Dick ocenia, że objęła już pięćset tysięcy akrów. No i niedawno zgłosiło się dziewięciu farmerów z Iowa, którzy mają podobne kłopoty z kukurydzą i soją.
– Mówisz poważnie? – zapytał Shearson. – Kukurydza i soja również?
– Te dziewięć relacji dokładnie sprawdzono. Poza tym jest jeszcze sześć czy siedem zgłoszeń telefonicznych; nikt ich jeszcze nie zweryfikował. To samo odnosi się do dwóch raportów dotyczących owoców i warzyw z Kalifornii.
Shearson w zamyśleniu podrapał się po brodzie.
– Co z dziennikarzami? – zapytał. – Czy z ich strony nie ma jakichś problemów?
– Raczej nie, chociaż „Wall Street Journal” wydzwania do mnie przez prawie cały wieczór. Może dadzą nam trochę czasu – prawdopodobnie do rana – ale dłużej nie będę zdolny do trzymania ich wścibskich nosów z daleka. Zdaje się, że niedługo okaże się, iż wszelkie uprawy w tym cholernym kraju są czymś zarażone.
– Peter, nie denerwuj się. Słuchaj, chciałbym, żebyś dokładnie kontrolował wszystko, co w tej sprawie przedostaje się do prasy. Za wszelką cenę musimy zapobiec wybuchowi paniki. Mam zamiar utworzyć ten pieprzony fundusz dla farmerów zagrożonych katastrofą i jeśli wszyscy w tym kraju zaczną biegać, jakby miał nastąpić koniec świata, wyjdą z tego nici. W tym samym momencie, w którym opinia publiczna dowie się, że wszyscy są zagrożeni tym, co się dzieje, kraj straci zainteresowanie wszelką pomocą dla farmerów.
– No tak – powiedział Peter powątpiewającym tonem. – Ale co mam mówić, jeśli prasa przyprze mnie do ściany?
– Powiedz im, że mamy do czynienia z poważnym kryzysem, cholernie poważnym. Ale powiedz im też, że nad jego rozwiązaniem pracują całe zastępy ekspertów i spodziewamy się całkowitego opanowania sytuacji w ciągu tygodnia. Jeśli zażądają jakichś liczb, powiedz im, że przewidujemy zbiory mniejsze w stosunku do roku ubiegłego co najmniej o osiem procent.
– Nie wiem, czy to chwyci. A jeśli sami pojadą oglądać pola?
– Rusz głową! – krzyknął Shearson. – Oni wszyscy pracują pod ciągłą presją terminów! Kto będzie miał czas jeździć do jakiegoś Kansas przed jutrzejszymi dziennikami? Cały materiał będzie klecony szybko i niedokładnie.
– W porządku, senatorze, skoro pan tak twierdzi… Czy życzy pan sobie, abym kontaktował się z panem jeszcze tej nocy?
– Dziś w nocy jestem zajęty – odburknął Shearson. – Zadzwoń do mnie jutro o siódmej rano. Aha, możesz zrobić jeszcze jedną rzecz. Skontaktuj się z laboratoriami pracującymi nad tą sprawą i zapytaj, jakie robią postępy.
– W porządku, senatorze. Zatelefonuję jutro nad ranem.
W drzwiach do salonu pojawiła się Della. Włosy miała już starannie przyczesane i makijaż poprawiony. Uśmiech, jakim obdarzyła senatora, był bardzo chłodny, ale ten był zbyt zadowolony z siebie, żeby zauważyć taki szczegół.
– Lepiej usiądź, bo jak usłyszysz to, co ci powiem, to zaraz upadniesz – oznajmił jej. – Wszystko wskazuje na to, że każdy pieprzony farmer na całym Środkowym Zachodzie dotknięty został tą zarazą. Jeśli więc dobrze rozegramy naszą grę, jeśli potrafimy utrzymać zaniepokojenie ludzi na minimalnym poziomie, jednocześnie windując w górę sympatię dla biednych rolników, osiągniemy o wiele więcej, niż początkowo zamierzaliśmy.
Nieobecnym głosem Della odpowiedziała:
– To dobrze. – Po czym podeszła do barku, nalała do szklanki porcję szkockiej wysoką na trzy palce i jednym ruchem wlała ją sobie do gardła, nawet przy tym nie mrugnąwszy.
ROZDZIAŁ VI
Był suchy, gorący i wietrzny poranek. Niebo nad południowym Kansas przybrało już swój częsty różowo-liliowy kolor płonącego papieru. Wioząc Season i Sally do Wichita, Ed prowadził autostradą numer 54 swą klimatyzowaną furgonetkę marki caprice. Nie trzeba dodawać, że starał się utrzymywać w kabinie samochodu najniższą z możliwych temperatur. Za każdym razem, gdy spoglądał we wsteczne lusterko, w oczy rzucały mu się trzy starannie zapakowane, wielkie walizki od Gucciego, spoczywające w części bagażowej. Przywieszki na ich rączkach wskazywały miejsce przeznaczenia: port lotniczy w Los Angeles.
Season ubrana była w elegancką sukienkę w wielbłądzim kolorze, a włosy miała związane z tyłu wstążką. Sally miała przy sobie dwie najbardziej ulubione lalki, miękkie i brzydkie tworki z gałganów o jasnoróżowych włosach. Imię większej z nich brzmiało Merry – dlaczego, Ed nigdy nie był w stanie pojąć.
Rozmawiali niewiele. W gruncie rzeczy nie mieli sobie aktualnie dużo do powiedzenia. Ed próbował nad ranem, gdy leżeli obok siebie w małżeńskim łożu osłoniętym koronkowymi firankami, jeszcze raz namówić Season, żeby została. Pocałowała go jednak tylko i stwierdziła, że musi jechać; jest to konieczne,