Wzlot Persopolis. James S.a. Corey
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wzlot Persopolis - James S.a. Corey страница 18
– No dobrze – rzuciła Drummer.
Okoye-Sarkis napił się wody z bańki. Zmarszczki na czole zdradzały, że zdaje sobie sprawę z tego, że ją traci. Miała nadzieję, że skłoni go to do skrócenia prezentacji, przeskoczenia nudnych części i przejścia do tego, czego faktycznie chciał, żeby mogła mu odmówić i wrócić do pracy.
– Pojawiło się mnóstwo spekulacji dotyczących tego, jakiego rodzaju istoty zbudowały to wszystko, co znaleźliśmy. Czy były świadomymi, indywidualnymi bytami, czy też jakiegoś rodzaju umysłem zbiorowym. Czy stanowiły jeden gatunek w społeczności, czy też były współdziałającymi różnymi, powiązanymi gatunkami. Czy – i zdaję sobie sprawę z tego, że zabrzmi to dziwnie – czy miały taki sam związek z materią, jak my. Poświęcono tym sprawom dużo przemyśleń, wiele teorii. Brakuje jednak badań eksperymentalnych. Instytut Cherneva chce się znaleźć na czele nowej generacji badań naukowych dotyczących najbardziej podstawowych pytań stawianych nam przez pierścienie wrót. Kto lub co je zbudowało? Co stało się z tymi gatunkami w czasie między wystrzeleniem Febe a powstaniem wrót Sol? Czy zostawiły po sobie jakieś możliwe do przetłumaczenia i zrozumienia dokumenty? Wierzymy, że gdzieś w układach po drugiej stronie wrót lub w samych wrotach znajdziemy coś, co spełni rolę kamienia z Rosetty. Coś, co umieści we właściwym kontekście wszystkie pozostałe odkrycia. Naszym celem jest szerokie otwarcie wszystkich obecnych prac w zakresie materiałów, fizyki wysokich i niskich energii, biologii, botaniki, geologii, a nawet filozofii nauki.
Drummer odchyliła się na fotelu i przekrzywiła głowę.
– Czyli... uważa pan, że problem polega na tym, że nie rozwijamy się dostatecznie szybko?
– No cóż, moim zdaniem postęp jest zawsze lepszy i wydajniejszy, gdy...
– Bo moim zdaniem – przerwała mu Drummer – jesteśmy obecnie na samej granicy możliwości radzenia sobie z tym, co już mamy na talerzu, i nie bardzo widzę, jak mogą nam pomóc kolejne bóle rodzenia.
– Chodzi właśnie o lekarstwo na te bóle – odpowiedział mężczyzna.
Powiedział to z taką pewnością i autorytetem, że Drummer musiała uszanować jego zdolności aktorskie. Charyzmatyczny gnojek. Zrozumiała, dlaczego go tu przysłali. Siedząca po lewej Emily Santos-Baca odchrząknęła w sposób, który mógł nic nie znaczyć, ale jeśli coś znaczył, było to istotne. Drummer zachowywała się jak dupek. Z dużym wysiłkiem opanowała irytację.
– No dobrze – powiedziała. – Gdzie w tym wszystkim miejsce Związku?
– Jest kilka rzeczy, które Związek Transportowy może zrobić, żeby pomóc w tych wysiłkach. Pierwsza to oczywiście kontrakt na udzielenie zgody na przeloty statków Instytutu. Przygotowaliśmy propozycje prac terenowych na kilku planetach, gdzie wstępne badania wyglądają obiecująco. Ale najpierw musimy tam dotrzeć. – Jego szeroki uśmiech był zaproszeniem do uśmiechu w odpowiedzi.
– To ma sens – przyznała Drummer.
Jego uśmiech złagodniał.
– Drugą byłoby rozpoczęcie rozmowy na temat... Związek Transportowy znajduje się w unikalnym położeniu. Owoce naszej pracy będą korzystne dla Związku w równym, jeśli nie większym stopniu niż dla wszystkich innych w dowolnym układzie.
– Czyli chciałby pan, żebyśmy finansowali wasze badania – podsumowała Drummer. – Zgadza się?
– Przygotowałem trochę więcej wstępnych informacji, które pomogłyby uzasadnić taką prośbę – powiedział Okoye-Sarkis – ale tak.
– Rozumie pan, że nie jesteśmy rządem – stwierdziła Drummer. – Jesteśmy związkiem spedycyjnym. Przewozimy towary z miejsca na miejsce i chronimy infrastrukturę, która nam to umożliwia. Kontrakty na badania naukowe to tak naprawdę nie nasza działka.
Okoye-Sarkis rozejrzał się wokół stołu, szukając przychylnych mu twarzy. Może nawet kilka się znalazło. Drummer wiedziała, że mogła zareagować inaczej, gdyby propozycję przedstawiono jej dzień wcześniej, ale wiadomość Holdena z Freehold...
– Instytut to szanuje, proszę pani – oświadczył Okoye-Sarkis. – To bardzo nowatorski projekt, ale uważam, że ma on potencjał, że przyniesie realne korzyści dla wszystkich. Mam zestawienie naszych proponowanych misji, mogę je zostawić pani i personelowi, który byłby nim zainteresowany.
– Dobrze – zgodziła się Drummer.
– W sprawie umowy na przeloty. Nie chcę naciskać, ale wciąż szukamy wsparcia, a opłaty...
– Proszę nam dać te propozycje – rzuciła Drummer. – Rada może się z nimi zapoznać. Zgodzę się z każdą podjętą przez nią decyzją, która dotyczy obniżenia lub rezygnacji z opłat.
– Dziękuję, pani prezes. To wspaniała wiadomość. Bardzo pani dziękuję.
Naukowiec wyszedł z sali, praktycznie całą drogę się kłaniając. Drummer odhaczyła ostatnią pozycję w porannym harmonogramie. Lista na popołudnie wyglądała na równie długą i przynajmniej tak samo irytującą. Santos-Baca spojrzała jej prosto w oczy i uniosła brew.
– To interesująca propozycja. Powinna stanowić punkt wyjścia do ciekawej debaty – powiedziała, co znaczyło widzę, że właśnie przekazałaś radzie kolejny problem do rozwiązania.
– To bardzo ważne, by rada uczestniczyła w podejmowaniu wszelkich ważnych decyzji – odpowiedziała Drummer, co znaczyło poradź sobie z tym.
Emily Santos-Baca roześmiała się, a Drummer niemal wbrew sobie odpowiedziała uśmiechem. Ale tylko przez chwilę.
Przetrwała pogaduszki i uprzejmości towarzyszące początkom i końcom wszelkich zebrań jak socjalny kamień nazębny, a potem wróciła do swojego biura najszybciej, jak mogła. Vaughn lub ktoś z jego ludzi zostawił dla niej miskę makaronu sojowego z grzybami i kieliszek wina. Zaczęła od kieliszka.
Wywołała na ekranie schemat całego układu Sol. Planety, miasta w próżni, stacje. Asteroidy wirujące w złożonym tańcu orbitalnym tam, gdzie ciążenie i rozkład planet tworzyły oazy stabilności. Wyglądało to jak obrazy śnieżycy na Ziemi. Choć nigdy nie widziała dość śniegu, by ocenić poziom zbieżności.
Usunęła większość danych, upraszczając schemat na tyle, by ogarnąć go ludzkim okiem. Został na nim Dom Ludu na orbicie Marsa, ale z dala od planety. A tam, bliżej pierścienia wrót, znajdowała się Niepodległość. Po kilku kliknięciach w klawiaturę na obrazie pojawił się Malaclypse – pojedyncza jasnożółta kropka, która wyglądała, jakby znajdowała się tuż przy Domu Ludu. Jakby statek jeszcze nie odleciał.
Problem skali. To nałożenie dwóch świetlnych plamek na ekranie w rzeczywistości oznaczało już sto tysięcy kilometrów. Ponad dwa razy więcej niż obwód Ziemi i z każdą chwilą odległość rosła. Problem polegał na tym, że ten niedający się pokonać dystans między nią a Sabą był niczym w porównaniu do bezmiaru wokół. Tu, w układzie, i tam, we wszystkich innych układach gwiezdnych między wrotami.
Było to przytłaczające nawet dla kobiety urodzonej w pustce. A wyglądało na to, że