Siostra Słońca. Lucinda Riley
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Siostra Słońca - Lucinda Riley страница 35
Wskazałam kanapę, ale Stella Jackson wybrała jeden z dwóch foteli o prostych oparciach.
– Masz zamiar zadać mi zasadnicze pytanie?
– Jakie? Bo… – Wzruszyłam ramionami. – Jest ich sporo.
– Może ciekawi cię, skąd pochodzisz? – Zmierzyła mnie wzrokiem.
– Na początek, tak – przyznałam, starając się pociągnąć tylko malutki elegancki łyk drinka, ale nie dałam rady i skończyło się na dużym.
– Jesteś ze starego rodu księżniczek, a w każdym razie ich odpowiedniczek w Kenii.
– Kenia… To przypadkiem nie w Afryce?
– Brawo, Elektro. Racja, w Afryce.
– Ty się tam urodziłaś?
– Tak.
– To jakim cudem ty, czy moja mama, wylądowałyście tutaj?
– O, to długa historia.
– Chciałabym ją usłyszeć, jeśli jesteś gotowa mi ją opowiedzieć.
– Ależ oczywiście. Po to przyszłam. Ale zanim zacznę, poproszę o szklankę wody.
– Zaraz ci podam.
Wstałam i poszłam do kuchni, żeby wziąć butelkę wody z lodówki i nalać do szklanki. W głowie mi się kręciło, ale nie od wódki. Pani siedząca w pokoju była kompletnie inna, niż się spodziewałam. Cisnęło mi się na usta pytanie, dlaczego zostałam oddana do adopcji, skoro ona wygląda na tak zamożną osobę? I gdzie jest moja matka?
– Dziękuję – powiedziała Stella, gdy podałam jej szklankę. Upiła łyk. – Czemu nie siądziesz?
Ostrożnie przycupnęłam na kanapie.
– Wyglądasz na przestraszoną, Elektro. Boisz się?
– Możliwe – przyznałam.
– Rozumiem. Dawno już nie opowiadałam nikomu tej historii. Miej do mnie cierpliwość, dobrze?
– Oczywiście.
– Od czego tu zacząć?
Patrzyłam, jak palce mojej babci postukują w udo. Ten gest był mi dobrze znany. Zawsze tak robiłam, kiedy się nad czymś zastanawiałam. Już nie mogłam mieć żadnych wątpliwości, że to naprawdę moja babka.
– Jak mówił Pa Salt, najlepiej od samego początku – poradziłam jej.
Stella uśmiechnęła się.
– Absolutna racja, w takim razie…
Cecily
Nowy Jork
Sylwester 1938
Tarcze wojenne kenijskich Masajów
9
– Cecily, skarbie, co ty, na Boga, wyprawiasz? Leżysz, a przecież za pół godziny wychodzimy na przyjęcie.
– Nie idę, mamo. Mówiłam ci przy lunchu.
– A ja mówiłam, że pójdziesz. Chcesz, żeby wszyscy, którzy liczą się na Manhattanie, plotkowali, dlaczego się dziś nie pokazałaś?
– Gwiżdżę na to. Poza tym na pewno mają ciekawsze tematy do rozmowy niż ja i moje zerwane zaręczyny.
Cecily Huntley-Morgan znów skupiła wzrok na książce i wróciła do czytania Wielkiego Gatsby’ego.
– No, może ciebie to nic nie obchodzi, moja panno, ale ja nie chcę, żeby wytykano mnie palcami, bo moja córka ze złamanym sercem chowa się w domu w sylwestra.
– Ale, mamo… To prawda. Chowam się i mam złamane serce.
– Proszę, napij się.
Dorothea Huntley-Morgan podała córce wąski kieliszek wypełniony po brzegi szampanem.
– Wznieśmy razem toast za Nowy Rok. Tylko obiecaj, że wypijesz do dna, dobrze?
– Nie jestem w nastroju, mamo…
– Nie o to tu chodzi, kochanie. Każdy pije w sylwestra szampana, nawet jak nie ma ochoty. Gotowa?
Matka uniosła swój kieliszek dla zachęty.
– Jeśli przyrzekniesz, że potem zostawisz mnie w spokoju – zastrzegła Cecily.
– No to za tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty rok i nowy początek! – Dorothea stuknęła się kieliszkiem z córką.
Cecily niechętnie wypiła do dna, tak jak prosiła matka. Od musującego płynu zrobiło się jej niedobrze – może dlatego, że od czterech dni nie była w stanie wmusić w siebie nic z jedzenia poza paroma łyżkami zupy od czasu do czasu.
– Wiem, że to będzie dobry rok, jeśli tylko na to pozwolisz – powiedziała matka.
Dziewczyna nie protestowała, kiedy przytuliła ją do piersi. Po zapachu oddechu mamy poznała, że to nie był jej pierwszy drink tego popołudnia. I to wszystko przez nią – dwa dni przed Wigilią Jack Hamblin zerwał ich krótkie narzeczeństwo. Jej rodzina przyjechała właśnie na święta do swojego domu w Hamptons. Cecily znała się od dziecka z Jackiem, którego rodzice mieli posiadłość w pobliskim Westhampton. Spotykali się zawsze latem na wakacjach i nie pamiętała czasów, kiedy nie była w nim zakochana. Nie zniechęcił jej nawet tamten jego żart, kiedy miała sześć lat, a on powiedział, że ma dla niej prezent, i podał jej kraba. Ten od razu ugryzł ją w palec, pociekła krew i pobrudziła kostium kąpielowy Cecily. Nie dopuściła jednak do tego, by Jack zobaczył, jak płacze, i teraz, niemal siedemnaście lat później, też się nie rozpłakała, kiedy oznajmił, że nie może się z nią ożenić, bo kocha inną.
Obiło się jej o uszy to i owo o tej Patricii Ogden-Forbes – kto w nowojorskim światku by o niej nie słyszał? Chicagowska dziedziczka wielkiej fortuny, jedynaczka. Odkąd pojawiła się na Manhattanie przed świętami, o jej urodzie krążyły legendy. Jack – o którego powinowactwie z Vanderbiltami Dorothea uporczywie przypominała córce i każdemu, kto chciał słuchać – najwyraźniej z miejsca stracił głowę dla panny Ogden-Forbes. I wszystko inne przestało się liczyć. Włącznie z planowanym ślubem z Cecily.
– Kochanie, ta Patricia nie ma żadnej ogłady – szepnęła jej do ucha matka. – W końcu ojciec tej dziewczyny to nuworysz. Dorobił się na zakładach mięsnych.
A ty jesteś córką producenta pasty do zębów,