Siostra Słońca. Lucinda Riley
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Siostra Słońca - Lucinda Riley страница 41
– Trudno. To może w przyszłym tygodniu?
– Nie mam przy sobie kalendarza. Może zadzwonię do ciebie w poniedziałek i zobaczymy, kiedy by nam obu pasowało?
– Dobry pomysł. – Cecily starała się nie zdradzić, że głos jej się łamie.
W najwyższych nowojorskich kręgach nic nie działo się spontanicznie. Każde wyjście do fryzjera, przymiarka sukni i manicure, nie mówiąc już o spotkaniu z przyjaciółmi, było planowane i wpisywane do kalendarza z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Charlotte nie zadzwoni do niej w poniedziałek.
– Świetnie – zdołała wydukać. – To na razie.
Rzuciła słuchawką i wybuchnęła płaczem.
Godzinę później – kiedy leżała na łóżku, patrząc w sufit, bo nie była w stanie nawet próbować czegoś czytać – do drzwi zapukała Evelyn.
– Przepraszam, panienko. Przysłała mnie Mary, bo w holu czeka jakaś pani z panem. Chcieli się widzieć z panienki mamą. Powiedziałam, że pani wyjechała. Ale tamta pani mówi, że i z panienką chciała się zobaczyć.
Evelyn podeszła i podała jej wizytówkę.
Cecily przeczytała ją i westchnęła. Najwyraźniej na dole była jej matka chrzestna. Cecily rozważała możliwość wymówienia się chorobą, ale wiedziała, że mama nigdy by jej nie darowała, gdyby nie przyjęła jej dawnej przyjaciółki jak należy.
– Zaprowadź ich do salonu i powiedz, że zejdę za dziesięć minut. Muszę się trochę odświeżyć.
– Oj, ale tam nie jest napalone w kominku, panienko.
– To idź i napal.
– Tak, panienko.
Cecily sturlała się z łóżka i popatrzyła w lustro. Przyczesała swoje niesforne kręcone włosy i uznała, że raczej przypomina Shirley Temple niż Gretę Garbo. Przygładziła trochę bluzkę i spódnicę, a na koniec nałożyła odrobinę szminki na usta i zeszła powitać matkę chrzestną.
– Mój skarrrbie! – zamruczała jak kot Kiki, ściskając Cecily. – Jak się masz?
– Świetnie, dziękuję.
– Jakoś na to nie wygląda, kochanie. Wydajesz się zmęczona i jesteś blada jak niebo nad Manhattanem.
– Och, byłam zaziębiona, ale już mi lepiej – skłamała Cecily.
– Nic dziwnego. Manhattan o tej porze jest jak lodówka, w dodatku pusta! – Kiki zaśmiała się.
Przebiegł ją dreszcz. Otuliła się szczelniej futrem z norek, podchodząc do kominka, gdzie już palił się ogień, i wyciągnęła z torebki papierosa w cygarniczce.
– Muszę przyznać, że podziwiam zdecydowany i śmiały gust twojej matki w urządzaniu wnętrz. Art déco nie jest dla wszystkich.
Zatoczyła łuk ręką, wskazując pokój, którego jedną ścianę pokrywały niemal całkowicie lustrzane powierzchnie.
– Pamiętasz Tarquina, prawda? – spytała, najwyraźniej dopiero teraz przypominając sobie o obecności przystojnego mężczyzny, z którym Cecily tańczyła w sylwestra dwa tygodnie temu.
Stał obok niej, nie zdejmując grubego tweedowego palta. Nawet po napaleniu w kominku w salonie nadal było lodowato.
– Oczywiście. – Cecily uśmiechnęła się. – Jak się masz, Tarquin?
– Świetnie, Cecily, dziękuję.
– Mogę zaproponować wam coś do picia? Herbatę? Kawę?
– Wiesz, myślę, że nam wszystkim dobrze zrobiłoby trochę brandy dla rozgrzewki. Tarquin, byłbyś tak dobry? – Kiki wskazała karafki na kredensie.
– Oczywiście. – Skinął głową. – Dla ciebie też, Cecily?
– Ja…
– O, przestań, brandy to jak lekarstwo, zwłaszcza przy przeziębieniu, nieprawdaż, Tarquin?
– Jak najbardziej, racja.
Ale może nie o czternastej trzydzieści, pomyślała Cecily.
– I dokąd to wyfrunęła twoja matka? Mam nadzieję, że gdzieś, gdzie jest cieplej? – spytała Kiki.
– Nie. Tak naprawdę pojechała do Chicago odwiedzić matkę, to znaczy moją babkę.
– Cóż to za okropna kobieta, ta Jacqueline – prychnęła Kiki, przysiadając na wyłożonym skórą obrzeżu osłony kominka. – Oczywiście bogata jak Krezus – dodała, gdy Tarquin podawał im obu kieliszki z brandy. – Wiesz, jest spowinowacona z Whitneyami – zwróciła się do niego.
– To mi nic nie mówi – przyznał Tarquin, przysuwając Cecily fotel bliżej kominka, nim sam zajął miejsce naprzeciw niej. – Wybaczcie, niestety, nie orientuję się, kto jest kim w tutejszych wyższych sferach.
– Wystarczy powiedzieć, że gdyby to była Anglia, Vanderbiltowie i Rockefellerowie walczyliby ze sobą o tron, a Whitneyowie przyglądaliby się temu, debatując, kogo poprzeć – paplała Kiki.
– To znaczy, że babka Cecily jest kimś w rodzaju amerykańskiego odpowiednika członka rodziny królewskiej?
– O, zdecydowanie, ale czy to wszystko nie jest tylko jakąś wydumaną szaradą? – Kiki westchnęła teatralnie, wrzucając niedopałek do kominka. – Cecily, strasznie żałuję, że nie zastałam twojej matki, bo chciałam namówić ją, by pojechała ze mną do Kenii, kiedy będę tam wracać w końcu miesiąca. I oczywiście, żeby zabrała ciebie. Afryka by cię zachwyciła. To zawsze niebieskie niebo, ciepło i cudowna dzika przyroda.
– Kiki, rozumiem, że tęsknisz za Kenią, ale to nie całkiem tak, Cecily – wtrącił Tarquin. – Owszem, niebo jest niebieskie, ale czasem pada deszcz. O matko, leje jak z cebra, a zwierzęta mogą nie być tak urocze, jeśli przypadkiem upatrzą sobie ciebie na obiad.
– Mój drogi, u mnie, w Mundui, to się nie zdarza! Najdroższa Cecily, musisz przyjechać z mamą i same zobaczycie.
– Dziękuję, to bardzo miło z twojej strony, ale wątpię, by mama była gotowa zostawić moją siostrę Mamie, która spodziewa się dziecka.
– Oj, naprawdę, każdego dnia tysiące kobiet rodzi. Nawet ja miałam ich troje! Niedawno weszłam do kuchni w Mundui, by wydać instrukcje co do lunchu, na który zaprosiłam gości, i zobaczyłam, jak jedna ze służących przykucnęła. Miała główkę dziecka między nogami. Oczywiście wezwałam pomoc, ale nim dojechała, reszta dziecka już się z niej wyślizgnęła. Leżało w pyle na ziemi, krzycząc głośno, nadal połączone z matką pępowiną.