Demony zemsty. Beria. Adam Przechrzta

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Demony zemsty. Beria - Adam Przechrzta страница 10

Demony zemsty. Beria - Adam Przechrzta

Скачать книгу

pedantycznie.

      – Tym bardziej! – warknąłem.

      – Naprawdę nie pamiętam nazwiska pańskiej matki – zapewnił. – Lecz to nietrudno sprawdzić, ślub pańskich rodziców był szeroko komentowany w prasie, wystarczy przejrzeć kilka roczników.

      Skląłem się w myśli za głupotę. Woroncow miał rację, parę wieczorów w bibliotece i poznałbym nazwisko matki. Inna sprawa, że nie miałem zbyt wiele czasu na takie zabawy, ostatnio każdą wolną chwilę zajmowała mi nauka chińskiego: postanowiłem przeczytać zapiski Doskonałych w oryginale. Kto wie? Może znajdę tam jakieś wskazówki, jak wrócić do pełnego zdrowia? Sun zneutralizował co prawda truciznę, jaką poczęstowała mnie podwładna Abakumowa, nadal jednak odczuwałem osłabienie.

      – Zajmę się tym – powiedziałem. – Dziękuję za towarzystwo i opowieść.

      Poprosiłem o rachunek i zapłaciłem, nie zapominając o napiwku dla kelnera. Mimo nazwy restauracji zwyczaje w niej panujące były zdecydowanie niesowieckie.

      Niebo nad miastem rozpogodziło się, zniknęły chmury. Nieśmiałe promienie wiosennego słońca ozłociły dachy błyszczące po niedawnym deszczu, rozpiąłem więc płaszcz i odruchowo sprawdziłem, czy łatwo sięgnąć do podramiennej kabury.

      Młoda dziewczyna w zawadiacko przekrzywionym berecie stanęła przed rozlaną na szerokość chodnika kałużą, najwyraźniej zastanawiając się, czy ją przeskoczyć, czy zaryzykować zmoczenie butów. Postąpiłem krok naprzód, wyciągnąłem zachęcająco ręce. Wskoczyła mi w ramiona, a kiedy przeniosłem ją na drugą stronę, podziękowała powłóczystym spojrzeniem.

      – Ja też tak chcę – powiedziała drobna staruszka, mrugając do mnie figlarnie.

      Skłoniłem się z rewerencją, po czym spełniłem jej prośbę. Była lekka jak dmuchawiec i pachniała werbeną.

      – Łobuz z ciebie, chłopcze. – Pogroziła mi żartobliwie palcem. – Ale dziękuję, dobre czterdzieści lat nie zdarzyła mi się taka okazja.

      Pomaszerowałem dalej z uśmiechem, skręciłem w ulicę Czernyszewskiego. Tym razem Cichy zatrzymał się w obdrapanej dziewiętnastowiecznej kamienicy, tuż obok baru piwnego. Zapewne chłopakom Tichonowa podobało się sąsiedztwo, stary złodziej niemal nie pił alkoholu.

      Wyminąłem kilku zataczających się pijaczków, pchnąłem drzwi obskurnego lokalu. Wnętrze knajpy przywitało mnie odorem zwietrzałego piwa, papierosowego dymu i męskiego potu, kobiet na sali nie było. Zamówiłem małe jasne i przysiadłem w kącie, wciśnięty między rosochaty wieszak a kulawy, pamiętający lepsze czasy stolik. Pokrywająca meble gruba warstwa tłustego kurzu świadczyła, że miejscowi nie są fanatykami higieny – podejrzewałem, że ostatni raz sprzątano tu przed rewolucją.

      Ostrożnie odsunąłem talerz z resztkami suszonej ryby, który pozostawił tu wcześniejszy gość, i pociągnąłem łyk z obtłuczonego kufla. Tak jak podejrzewałem, piwo smakowało obrzydliwie.

      Przez jakiś czas obserwowałem dyskretnie stałych bywalców, ledwie widocznych przez kłęby papierosowego dymu. Choć klienci nie żałowali gardeł, a bywało, że w ruch szły i pięści, nie wychwyciłem żadnego specjalnego zagrożenia. Ot, knajpa jak knajpa. Bywają lepsze, bywają i gorsze.

      Z kuflem w garści zacząłem przedzierać się do okna, wreszcie przysiadłem się do potężnego mężczyzny w pasiastej marynarskiej koszulce. Nie zaprotestował, spał z głową w talerzu z sałatką śledziową.

      Wyjrzałem na ulicę. Instynkt mnie nie mylił: przy kamienicy, w której miałem spotkać się z Cichym, kręciło się kilku podejrzanych typów. Zmarszczyłem brwi. Ki czort? Beria? Nieprawdopodobne, nawet gdyby mi nie ufał w kwestii złapania Iwanowa, kazałby śledzić mnie, a nie starego złodzieja. A za mną nikt nie łaził, sprawdzałem to kilkakrotnie. Tagilin? Również wątpliwe. Po lekcji, jakiej mu udzieliłem, będzie siedział cicho, obedrze mnie ze skóry dopiero, jak załatwię sprawę. Coś było nie tak.

      Uniosłem kufel, zasłaniając twarz; umoczyłem usta w piwie, a raczej w tym, co tu uchodziło za piwo, ponownie zerknąłem przez szybę. Ludzie na ulicy nawet się nie kryli, tak jakby było im obojętne, czy ktoś ich zauważy. Wariactwo... W dodatku ucharakteryzowani byli na błatnych, co w tej akurat okolicy nie dziwiło, jednak służby specjalne nigdy nie wrzucały wszystkich jajek do jednego koszyka. A środki transportu? Nie zauważyłem ani jednego samochodu osobowego, a zaparkowana po drugiej stronie ulicy ciężarówka raczej nie spełniała wymogów, jakie regulaminy stawiały przed wozem służącym „do pościgu lub ewakuacji”. Co się dzieje?

      Wyszedłem z knajpy i udając, że się zataczam, pomaszerowałem w stronę najbliższej budki telefonicznej. Zanim pójdę zobaczyć się z Cichym, lepiej upewnić się, że wszystko gra.

      Telefon odebrał sam Tichonow, a nie jeden z jego przybocznych, tak jakby stary złodziej czuwał przy aparacie.

      – Co to za ludzie wokół kamienicy? – spytałem, nie tracąc czasu na wymianę uprzejmości.

      – Można powiedzieć, że konkurencja – wychrypiał.

      – Jaka, do licha, konkurencja?! Mieliśmy porozmawiać, pamiętasz?

      – Obawiam się, że rozmawiać będziesz z moim następcą, za jakieś pół roku, kiedy wszystko się uspokoi – odparł z ledwo zauważalnym odcieniem rezygnacji. – Do Moskwy przybyła prężna grupa z Odessy, część moskiewskich błatnych przeszła na ich stronę. To oczywiście wbrew zasadom, ale zwycięzców się nie osądza. Prędzej czy później schodka zaakceptuje nową władzę.

      – A ty? Jakie masz szanse?

      – Teraz? Żadnych. Jeden z moich mnie zdradził, jestem w pułapce.

      – Rozumiem, że nie wszyscy cię opuścili?

      – Nie wszyscy. Już podzwoniłem po ludziach, ale zanim przyjadą, minie kilka godzin. Do tego czasu będę już martwy.

      – To chyba dałoby się załatwić – powiedziałem ostrożnie. – Masz tu gdzieś w pobliżu samochód?

      – Tak, dwie ulice dalej. A co?

      – Więc wystarczyłoby, żebym skasował paru urków i zrobił ci przejście w tym kordonie?

      – Teoretycznie tak. Ale ich jest tu co najmniej piętnastu, a ja mam przy sobie tylko dwóch ludzi, w tym rannego. No i nie wiem, dlaczego miałbyś to robić.

      – Nie mogę czekać pół roku i wolę gadać z tobą, stary pierdzielu, niż nawiązywać nowe stosunki towarzyskie. Rozumiesz, nie lubię zmian – odparłem niecierpliwie. – A teraz do rzeczy: szykuj się do wyjścia.

      – Nie dasz im rady – powiedział stary złodziej. – Jest ich zbyt wielu.

      – Wystarczy, że pozbędę się ekipy pilnującej wyjścia. Zanim reszta się zorientuje, będziemy daleko. No i nie zamierzam się z nimi boksować według reguł markiza Queensberry.

      – Daj spokój, jaki sens ginąć w cudzej

Скачать книгу