Demony zemsty. Beria. Adam Przechrzta

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Demony zemsty. Beria - Adam Przechrzta страница 8

Demony zemsty. Beria - Adam Przechrzta

Скачать книгу

– sprostowałem.

      Zanim zdobył się na odpowiedź, wydmuchnąłem mu dym prosto w twarz. Wychodząc, trzasnął drzwiami z taką siłą, że zakołysały się portrety na ścianach. Cóż, i tak nie zostalibyśmy przyjaciółmi...

      Nie minęła minuta, kiedy w progu pojawił się Bugrowski. Poeta rozejrzał się ostrożnie i przysiadł ciężko na krześle.

      – Mówiłem, że was zmuszą – powiedział ponuro. – Co teraz?

      – Będziemy szukać Czugajewa i Iwanowa.

      – Obu naraz?!

      Przytaknąłem ruchem głowy.

      – Zwariowali, nie damy rady!

      Wzruszyłem ramionami – Bugrowski nie był głupi, wiedział, że nie mamy wyjścia.

      – Od czego zaczniemy?

      – Jeszcze dziś pogadam z Cichym, potem zobaczymy.

      – Myślicie, że któryś z nich ukrywa się wśród urków?

      – Wątpię, to nie ten typ ludzi, ale błatni mają oczy tam, gdzie nie sięga wzrok milicji, a nawet tajnych służb. Kto wie czy nie wpadną na jakiś ślad?

      – Możliwe – zgodził się bez przekonania Bugrowski. – A poza tym?

      Sięgnąłem po teczkę Czugajewa i podsunąłem poecie wymownym gestem.

      – Ja zajmę się Iwanowem, ty naszym przedsiębiorczym Kazachem – wyjaśniłem, widząc zaskoczenie na twarzy chłopaka.

      – Jego matka urodziła się w Moskwie, Kazachem był tylko ojciec – poprawił mnie z roztargnieniem.

      – Nieważne! – Machnąłem ręką. – Zajmij się nim.

      – Powierzacie mi samodzielne śledztwo takiej wagi? – spytał niedowierzająco.

      – Przecież się nie rozdwoję – mruknąłem. – Brakuje ci jeszcze doświadczenia, ale myślę, że dasz sobie radę. Jedna uwaga: nie waż się działać w pojedynkę! Jeśli pomagają mu Chińczycy... – Zawiesiłem wymownie głos.

      – To co? – zmarszczył brwi Bugrowski. – Przecież to tylko...

      Przerwałem mu kuksańcem. Solidnym kuksańcem.

      – Komandir! – zaprotestował.

      Bez słowa zdjąłem marynarkę i podwinąłem rękawy koszuli, demonstrując szramy na przedramionach. Wyglądały jak sinoczerwone węże.

      – To pamiątka po spotkaniu z agentami Qingbao – wyjaśniłem sucho.

      – Qingbao? – powtórzył, od razu bezbłędnie wymawiając słowo.

      – Wywiad. Chińczycy pisali traktaty na ten temat, kiedy nasi przodkowie skakali jeszcze po drzewach. Sam wyraz składa się z dwóch znaków: „Qing”, co można przetłumaczyć jako „realne fakty” albo „sytuacja”, i „bao”. Ten drugi symbol pochodzi od bardzo starego piktogramu, oznaczającego osobę powaloną na kolana, z unieruchomionymi rękoma, zmuszoną do składania zeznań. Jeśli wejdziesz w drogę chińskim agentom, sam znajdziesz się w takiej sytuacji. A wierz mi, to nic przyjemnego.

      – Przecież jesteśmy sojusznikami? Jak wy...

      Powstrzymałem go stanowczym gestem.

      – Dość gadania! – uciąłem. – Do roboty!

      Kiedy wyszedł, długo jeszcze masowałem stare blizny. Ech, szlag by to! Czas zmienić nastrój, zanim zabiorę się do poszukiwań Iwanowa, bo nie będzie łatwo.

      Podniosłem słuchawkę i zamówiłem stolik w restauracji „Sowiecka”.

      Wysiadłem z tramwaju, rozejrzałem się dyskretnie, udając, że sprawdzam, która godzina. Odruch. Bezsensowny w tym miejscu i tych okolicznościach. Obecnie nikt na mnie nie polował – dopóki nie złapię Iwanowa, byłem bezpieczny, zatroszczy się o to sam Ławrentij Pawłowicz. Prawda, że później sytuacja może zmienić się radykalnie.

      Zauważyłem go niemal od razu; na pierwszy rzut oka było widać, że nie stanowi żadnego zagrożenia: ot, drobny staruszek ubrany w wytworne niegdyś, a dziś wyraźnie wyświechtane palto. Sam nie wiem, co zwróciło moją uwagę. Jego postawa? Sposób, w jaki trzymał głowę? A może tęskny wzrok skierowany w stronę wejścia do restauracji? Przy tym wszystkim nie wyglądał na pijaka czy kogoś, kto nie ma co jeść.

      – Pomóc wam w czymś, towarzyszu? – spytałem.

      – Dziękuję, nie trzeba – odparł, nie odrywając oczu od wejścia.

      Wzruszyłem ramionami i pomaszerowałem w stronę knajpy, miałem dość własnych zmartwień, cudze mi niepotrzebne.

      – Przepraszam – usłyszałem po chwili. – Idzie pan do „Jaru”?

      – Jakiego, do licha, „Jaru”? Chcę po prostu coś przekąsić. I wypić – dodałem po namyśle.

      – Ta restauracja kiedyś tak się nazywała – wyjaśnił. – Dawno temu.

      – Może pójdzie pan ze mną, zapraszam – zaproponowałem kierowany niezrozumiałym impulsem. – Opowie mi pan o dawnych czasach.

      Staruszek zawahał się na moment, po chwili skłonił z wdzięcznością. Zauważyłem, że formę „pan” potraktował jako coś oczywistego, najwyraźniej nie przepadał za proletariackim „wy”. Ciekawe...

      Przepuściłem go w drzwiach, po czym weszliśmy do holu, oddaliśmy okrycia szatniarzowi. Nieznajomy miał na sobie elegancki garnitur o staromodnym kroju, z brustaszy wystawała ozdobna poszetka, na palcu mężczyzny zauważyłem masywny złoty sygnet.

      – August Woroncow – przedstawił się, podając mi rękę.

      – Razumowski. – Odwzajemniłem uścisk.

      Miałem stałą rezerwację, usiedliśmy więc od razu przy stoliku i mój towarzysz przywołał kelnera uniesieniem dłoni. Jak zauważyłem, zrobił to odruchowo, tak jakby powtarzał gest wykonywany setki razy.

      – Proszę się nie krępować – powiedziałem, napotkawszy niepewny wzrok Woroncowa.

      – Galaretę z byczych ogonów sobie darujemy – powiedział z lekkim niesmakiem, studiując menu. – Poproszę boeuf Strogonow, barszcz staromoskiewski, sałatkę z krewetek tygrysich, do tego przydałyby się zakąski...

      – Zdaję się na pański gust – powiedziałem.

      – W takim razie czerwony kawior i solone grzybki.

      – Dla mnie kotlet kijowski i zupa rybna – szybko uzupełniłem zamówienie. – Obiecał pan opowiedzieć

Скачать книгу