Demony zemsty. Beria. Adam Przechrzta

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Demony zemsty. Beria - Adam Przechrzta страница 11

Demony zemsty. Beria - Adam Przechrzta

Скачать книгу

na wpół opróżnioną butelkę stolicznoj, po czym uczynił gest, jakby chciał mi wzmocnić piwo. Zasłoniłem kufel dłonią, położyłem na ladzie dziesięć rubli i zgarnąłem butelkę. Nie zaprotestował, najwyraźniej rozumiał, że niektórzy klienci nie chcą mieszać dobrej wódki z kiepskim piwem.

      Łyknąłem solidnie, po czym poczłapałem do wyjścia, w przelocie pozwoliłem się potrącić drobnemu, łysemu kurduplowi. Kolizja spowodowała, że oblałem sobie marynarkę alkoholem. Odepchnąłem gniewnie łysola i wyszedłem na ulicę, nie wypuszczając z ręki flaszki. Nie wyróżniałem się specjalnie wśród przechodniów: nadchodził wieczór i strudzony lud roboczy ściągał do knajpy na zasłużony odpoczynek, choć niektórzy woleli kupić coś na wynos. Ci stali po bramach albo okupowali kilka okolicznych ławek. Na szczęście nigdzie nie było tłoku, więc błatnych pilnujących kamienicy Cichego widziałem jak na dłoni.

      Jeszcze raz policzyłem urków: jeden pod oknami, dwóch w bramie. I chuj wie ilu na podwórku czy po drugiej stronie budynku. Taaak, sytuacja nie była łatwa, jeden błąd i będę miał na karku parunastu bandziorów. Tokariew przyjemnie obciążał mi kaburę, choć lepiej byłoby obejść się bez strzelaniny. Trupami nikt się nie będzie przejmował, nie ta okolica, ale broń palna to inna rzecz, w takich przypadkach prowadzono śledztwo solidnie i do końca – władza wszędzie węszyła imperialistycznych agentów.

      Podszedłem do spacerującego pod oknami urki i nie siląc się na subtelności, z całej siły uderzyłem go kantem dłoni w szyję. Zwalił się na bruk jak rażony gromem. Cóż, zdziwiłbym się, gdyby przeżył, potrafiłem takim ciosem rozbić dwie cegły albo grubą deskę.

      Odciągnąłem go pod mur i cisnąłem obok butelkę. Na pierwszy rzut oka jeszcze jeden pijaczyna.

      Z bandziorami w bramie poszło mi gorzej. Jednego zaszedłem od tyłu, uderzyłem kolanem w dolną część kręgosłupa, po czym skręciłem mu kark, jednak drugi nie dał się zaskoczyć i musiałem użyć noża. Dobrze, że miałem ciemną marynarkę i nadchodził zmrok.

      Rozejrzałem się – nie zauważyłem nikogo podejrzanego, tylko jakaś starucha wieszała pranie.

      Gwizdnąłem ostro, trzasnęły drzwi i przez podwórze przemknął niepozorny, podobny do łasicy facet. W chwilę później pojawił się Cichy, podtrzymujący pod ramię osiłka z obwiązaną zakrwawionym bandażem głową.

      – Znikajcie! – rzuciłem ostro.

      Zanim dokończyłem, zza schnących prześcieradeł wybiegło dwóch urków, tupot wielu nóg świadczył, że mają kumpli. Szlag!

      Pierwszego powitałem uderzeniem podstawą dłoni w podbródek, trzask łamanego kręgosłupa upewnił mnie, że już się nie podniesie. Drugi pchnął mnie nożem w brzuch. Zrobiłem unik i przejechałem mu własnym ostrzem po nadgarstku, powaliłem podcięciem, po czym poderżnąłem gardło.

      Kolejni napastnicy znaleźli się już przy mnie, ledwo zdążyłem wyjąć pistolet. Wystrzeliłem wszystkie naboje z taką szybkością, że zabrzmiało to jak seria, błyskawicznie zmieniłem magazynek. Jeden jeszcze się ruszał, dobiłem go strzałem w głowę. Nie potrzebowałem świadków.

      Wiedziałem, że zaraz zwali się tu tłum ciekawskich, zanurkowałem więc w bramę i obiegłem kamienicę, dalej ruszyłem spokojnym krokiem. Dopiero po kilku minutach usłyszałem odległe krzyki, cóż, większość miejscowych miała drobne kłopoty z zachowaniem równowagi, gdzie im tam do pościgu?

      Mimo że udało mi się uciec, nie byłem zadowolony, bo następstwa mojej interwencji mogły być poważne. Jeśli zajście zbada lokalna milicja, meldunki trafią do MUR-u i bezpieki, takie procedury. To już nie te czasy, kiedy każdy obszczymurek miał broń. Teoretycznie do czasu schwytania Iwanowa znajdowałem się pod ochroną Berii, wolałem jednak nie sprawdzać, na ile tolerancyjny jest Ławrentij Pawłowicz. Trzeba było coś zrobić, i to szybko.

      Ledwo przekręciłem klucz w zamku, drzwi sąsiedniego mieszkania uchyliły się lekko i na korytarz wyjrzała Natasza Pokrowska.

      – Możemy porozmawiać, Saszka? – spytała. – To ważne.

      Zaprosiłem ją niechętnym gestem. Od czasu kiedy wydała mnie w ręce generała Wołkowa, moje stosunki z sąsiadką były mocno skomplikowane, do tego byłem zmęczony i brudny, chciałem się wykąpać i zrzucić zakrwawione łachy, jednak Natasza nigdy nie zawracała mi głowy bez powodu.

      – Co się stało? – burknąłem.

      – Tu są rachunki za trumny i całą resztę. – Położyła na stole plik paragonów. – Jutro pogrzeb. Przyjdziesz?

      – Nie – odparłem twardo. – Jak obiecałem, biorę na siebie wszystkie koszty, ale nie mam zamiaru włóczyć się po cmentarzach.

      Natasza przygryzła wargi, lecz nie zaprotestowała, wiedziała, że nie znoszę pogrzebów. Zbyt wiele razy słuchałem pożegnalnych salw i chrobotu sypanej na trumnę ziemi. Zbyt wiele...

      – Dzwonił Cichy – poinformowała po trwającej kilka sekund ciszy. – Z podziękowaniem i zapewnieniem, że w ciągu dwóch, góra trzech dni zaprowadzi w Moskwie porządek.

      Mruknąłem z aprobatą, bo ostatnie, czego mi było trzeba, to problemy z błatnymi. Do tego musiałem skorzystać z pomocy Tichonowa. Jeśli nie zdobędę dokumentów, na których zależy Berii, ten bez wahania wyśle mnie do piachu. Inna sprawa, że nawet kiedy je znajdę, zrobi to samo, tylko nieco później.

      – To wszystko?

      – Tak, będę informowała cię na bieżąco.

      Poczekałem, aż Natasza wyjdzie, po czym zrzuciłem brudne łachy i wszedłem pod prysznic. Woda była chłodna, mimo że odkręciłem tylko kurek z gorącą, za to przynajmniej zmyłem z siebie pot i krew. Narzuciłem na siebie szlafrok i zadzwoniłem do Bugrowskiego.

      – Wpadłeś na jakiś trop? – spytałem po krótkim powitaniu.

      – Komandir – jęknął chłopak – wiecie, która godzina?

      – Słucham! – ponagliłem.

      – Czugajew nie ma w Moskwie żadnych kumpli ani krewnych, sprawdzałem! Pewnie zamelinował się u kogoś zupełnie niezwiązanego z rodziną czy działalnością zawodową. Jeżeli to przypadkowa znajomość, a na to wygląda, nigdy go nie znajdziemy.

      – Ale?

      – Nie rozumiem?

      – Dima, matołku – powiedziałem ze znużeniem. – Znam cię jak zły szeląg, słyszę po głosie, że jesteś zmęczony, ale nie zrezygnowany, znaczy wpadłeś na jakiś pomysł. Gadajże wreszcie!

      – Cóż, nie zaprzeczam, że mój geniusz dedukcyjny...

      – Dima!

      – No dobrze – zaśmiał się Bugrowski. – Już mówię. Czugajew ma pewną słabość, jest rzecz, bez której nie może żyć.

      – Baby? Wódka?

      –

Скачать книгу