Demony zemsty. Beria. Adam Przechrzta

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Demony zemsty. Beria - Adam Przechrzta страница 15

Demony zemsty. Beria - Adam Przechrzta

Скачать книгу

Komandir!

      Wysiadłem z auta, pod pachą czułem ciężar tokariewa, tym razem służbowego – akcja była oficjalna – ale nawet nie sięgnąłem po broń. Często zastanawiałem się, czy jeszcze spotkam kiedyś Suna. No i spotkałem...

      Chińczyk powitał mnie uściskiem dłoni, po czym bez słowa wszedł do restauracji. Co było robić? Ruszyłem za nim.

      Usiedliśmy tuż przy oknie, naprzeciwko Czugajewa, Sun zamówił ajran.

      – Tylko to nadaje się tu do picia, chyba że chciałbyś spróbować kumysu – wyjaśnił.

      Skosztowałem ostrożnie pienistego napoju, nie był taki zły, kolejne łyki nawet mi smakowały.

      – Co teraz? – spytałem. – Pracujesz dla Qingbao?

      – Nie pracuję. To oni czasem pracują dla mnie.

      – Chronisz Czugajewa?

      – Po prostu chciałem z tobą porozmawiać, a biorąc pod uwagę, czym się zajmujesz, pomyślałem, że najprędzej cię spotkam, śledząc tego Kazacha.

      – A Qingbao? On już ich nie interesuje?

      – Ależ interesuje! Chcieli go zabić, tak na wszelki wypadek, ale im nie pozwoliłem.

      – Nie pozwoliłeś? I usłuchali?

      Sun wzruszył ramionami i uniósł kufel. Zauważyłem na jego przegubie srebrną bransoletę, postarałem się zapamiętać wyryte na niej znaki. Ki czort? Chińczyk nie wyglądał mi na amatora tego typu ozdóbek. Chyba że to pamiątka po zmarłej wnuczce.

      – Do rzeczy – powiedział, obciągając rękaw marynarki. – Możesz wziąć sobie Czugajewa choćby zaraz, nie będę ci przeszkadzał. Natomiast mam dla ciebie pewną propozycję.

      – Tak?

      – Wolałbym to omówić w innym miejscu, tu jest za dużo uszu.

      – U mnie?

      – Może być.

      Podałem mu adres, umówiliśmy się na rano następnego dnia. Sun odsunął niedopity kufel, położył na stole zwitek banknotów i zniknął.

      Podszedłem do Czugajewa, złapałem go za kołnierz, i nie zważając na opór, wywlokłem na ulicę. Protestującemu kelnerowi pokazałem milicyjną legitymację.

      Zabębniłem pięścią w burtę ciężarówki, a kiedy jeden z moich ludzi wyjrzał, żeby zobaczyć, co się dzieje, solidnym kopniakiem posłałem Czugajewa w jego ramiona. Bez ochrony chińskich agentów Kazach nie przedstawiał żadnego zagrożenia: ot, jeszcze jeden niezgrabny grubas, jakich wielu.

      – Wracamy – poleciłem Bugrowskiemu, gramoląc się do kabiny. – Już po wszystkim.

      Chłopak nie zapytał o Suna, rozumiał, że nie usłyszy ode mnie ani słowa o Chińczyku, choć jeszcze długo czułem na sobie jego spojrzenie. Zapewne doszedł do wniosku, że sam wyjaśni, kim jest mój tajemniczy rozmówca i dlaczego tak się go boję. Bogiem a prawdą, i ja chciałbym wiedzieć, kim jest Sun. Obiecałem sobie, że kiedy tylko wrócę do domu, skopiuję zapamiętane znaki i zabiorę się do tłumaczenia. Nie znam się na biżuterii, a moja znajomość chińskiego nie wychodzi poza podstawy tego języka, lecz bransoleta budziła mój niepokój. Mimo że zrobiona ze srebra, nie wyglądała na ozdóbkę, a archaiczne ideogramy miały jakiś związek z wojskowością. Instynkt mówił mi, że mimo rozlicznych kłopotów powinienem zainteresować się Sunem na równi z poszukiwaniem zaginionych dokumentów dla Berii. Nie byłem pewien, który z nich stanowi dla mnie większe zagrożenie.

      Zapisałem znaki z bransolety Suna, jednak mimo wykorzystania słowników nadal nie mogłem przetłumaczyć napisu. Rozpoznałem słowo „armia”, ale reszta nie przypominała współczesnych ideogramów. W tej sytuacji miałem dwa wyjścia: albo szukać specjalisty na jednym z moskiewskich uniwersytetów, albo skorzystać z wiedzy pewnej znajomej mi ekspertki. Ta co prawda od dawna nie pracowała naukowo, lecz zapewne potrafiłaby zaspokoić moją ciekawość. Był tylko jeden problem – kiedy ostatnio się widzieliśmy, poprosiła, żebym więcej jej nie odwiedzał. Z drugiej strony, kogo obchodziło zdanie jakiejś podstarzałej intelektualistki, która za własną głupotę odsiedziała dziesięć lat w łagrze? Przecież nie poskarży się partii?

      Wsunąłem kartkę do kieszeni marynarki, narzuciłem płaszcz, zanim jednak zdążyłem włożyć buty, coś zachrobotało w zamku. Wycelowałem w drzwi, po chwili opuściłem broń, bo używano klucza, a nie wytrychu.

      – Co za entuzjazm – mruknęła Nadieżda na widok tokariewa.

      – Odruch – wyjaśniłem, chowając pistolet.

      Nadia była jedyną osobą, która miała klucze od mojego mieszkania.

      – Napijesz się czegoś? A może zrobić ci parę kanapek? – zaproponowałem.

      W kraju powszechnej proletariackiej szczęśliwości nawet lekarze chodzili głodni. Szczególnie ci uczciwi.

      – Nie, jadłam obiad. Ale jeśli miałbyś coś mocniejszego...

      Zmarszczyłem brwi, Nadia niemal nigdy nie piła alkoholu. Czyżby coś się stało?

      Nalałem koniaku na dwa palce, po namyśle dostawiłem drugi kieliszek. Może i mnie się przyda?

      Dziewczyna usiadła w fotelu, założyła nogę na nogę, ukazując obleczoną w nylon smukłą łydkę, lecz w zachowaniu Nadii nie było cienia kokieterii.

      – Ten twój pacjent zmarł – poinformowała. – Zrobiliśmy, co w naszej mocy, operował go sam Watutin, ale w resortowym tak spaprali sprawę... – Rozłożyła bezradnie ręce.

      Zakląłem bezsilnie. Nadia była jednym z najlepszych diagnostów Sklifu, jeśli więc mówiła, że w naszym szpitalu zawalili robotę, znaczy to już nie plotki, a fakt. I co z tym fantem zrobić? Nie kierowało mną wyłącznie współczucie czy troska o podwładnych, sam też mogłem wylądować w resortowym.

      – Przykro mi – powiedziała.

      Dopiero teraz zauważyłem, jaka jest zmęczona. Przed przyjściem do mnie musiała się wykąpać i przebrać, ale oczy miała zaczerwienione z niewyspania.

      – Powinnaś odpocząć – powiedziałem.

      – Powinnam – przyznała.

      Dokończyła koniak i podniosła się z fotela.

      – Już się zbieram.

      Otoczyłem Nadię ramionami, pocałowałem za uchem.

      – Zostań – poprosiłem. – Przenocuję cię.

      – To chyba nie jest najlepszy pomysł.

      Zamknąłem jej usta pocałunkiem, rozpiąłem sukienkę

Скачать книгу