Demony zemsty. Beria. Adam Przechrzta

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Demony zemsty. Beria - Adam Przechrzta страница 14

Demony zemsty. Beria - Adam Przechrzta

Скачать книгу

Tego było mi trzeba – westchnąłem. – Kontroluję – powiedziałem, ponaglony wzrokiem generała. – Jeszcze wczoraj kazałem zająć się tym Bugrowskiemu i pogadałem... z kim należało.

      Maksimow niechętnie odnosił się do kontaktów z błatnymi, choć jako pragmatyk rozumiał, że to konieczne.

      – No i co?

      – Mogę? – Wskazałem ruchem głowy telefon.

      Otrzymawszy przyzwalające skinienie, sięgnąłem po słuchawkę i połączyłem się z dyżurką.

      – Bugrowskiego do gabinetu szefa! – poleciłem krótko.

      – On naprawdę da sobie radę? – spytał niespokojnie Maksimow. – Siedem trupów to nie byle co. Wczoraj dzwonili do mnie z Komitetu Centralnego, podobno sam Beria jest zainteresowany wynikami śledztwa – dokończył ciszej.

      – Osiem trupów – poprawiłem. – I nie martw się o Bugrowskiego, cała sprawa jest już na finiszu.

      – Naprawdę? Co tam się stało?

      – Nic specjalnego, bandyci z Odessy na gościnnych występach – odparłem obojętnie. – To była mocna ekipa, ale miejscowi dali sobie radę, jednak podejrzewam, że trupów może być więcej, ta grupa liczyła kilkunastu urków.

      Maksimow poczerwieniał, najwyraźniej informacja nie poprawiła mu humoru, ale zanim zdążył coś powiedzieć, rozległo się pukanie do drzwi.

      – Wejść! – warknął generał.

      – Porucznik Bugrowski melduje się...

      – Raportuj! – przerwałem Dimie bezceremonialnie.

      – Mamy jeszcze siedem trupów – powiedział niepewnie chłopak. – Na ulicy Gorkiego, w tym jeden z pistoletem. Wysłałem broń do laboratorium, choć podejrzewam, że to ta sama, z której zastrzelono urków na Czernyszewskiego.

      – Znaczy nie będzie więcej zabójstw? – upewnił się Maksimow. – Mogę poinformować górę o zakończeniu śledztwa?

      Potwierdziłem nieartykułowanym pomrukiem.

      – Dzięki Bogu! – westchnął.

      – Towarzyszu generale, jako przewodniczący zakładowej organizacji partyjnej nie powinniście demoralizować młodzieży, sugerując, jakoby istniały jakieś byty wyższe – powiedziałem z udanym zgorszeniem w głosie. – Obecny tu porucznik Bugrowski mógł ponieść niepowetowaną szkodę, jego wrażliwa psychika...

      – Wynocha! – Maksimow chwycił masywny kałamarz. – Bo zaraz kto inny poniesie niepowetowaną szkodę!

      Wymknęliśmy się z gabinetu, chichocząc jak para uczniaków. Skierowałem się do stołówki – znowu byłem głodny, ale Bugrowski zastąpił mi drogę.

      – Mamy go, komandir! – zawołał tryumfalnie. – Dziś wieczór Czugajew zjawi się po swoją porcję koniny!

      – Dobra robota! – pochwaliłem, starając się nie pokazać przepełniającej mnie ulgi.

      Zawsze to jedna sprawa z głowy, o ile rzecz jasna uda nam się złapać amatora kucyków.

      Rozdział trzeci

      

Restauracja „Saksauł” mieściła się na parterze zaniedbanego piętrowego budynku, jednak widać było, że nieźle prosperuje: jedynie kilka stolików pozostawało wolnych, a kelnerzy ledwo mogli nadążyć z obsługą gości. Siedzieliśmy wraz z Dimą Bugrowskim w rozklekotanej ciężarówce, obaj ubrani w robocze kombinezony, reszta ekipy czaiła się na pace. Ze względu na możliwość starcia z Chińczykami wziąłem ze sobą paru ludzi. Po doświadczeniach z Qingbao wolałem przesadzić, niż nie docenić przeciwnika.

      – Idzie! – zameldował Bugrowski.

      Zerknąłem dyskretnie zza gazety, od razu rozpoznałem Czugajewa. Kazach co prawda zapuścił brodę, ale jak to często bywa u Azjatów, nie mógł się poszczycić bujnym owłosieniem i rzadka bródka wcale nie maskowała rysów twarzy.

      – Teraz? – spytał Bugrowski.

      – Nie! Poczekamy.

      Chłopak zgodnie skinął głową.

      – Jak się nażre, łatwiej będzie go wziąć – zauważył.

      Tymczasem Czugajew usiadł przy narożnym stoliku, ze swojego miejsca mógł obserwować drzwi i całą salę, a dzięki oknom także część ulicy.

      – Cwaniak – mruknął poeta.

      – Wątpię, raczej ktoś nauczył go podstaw, ale to wszystko – zaprzeczyłem.

      – Chińczycy?

      – Najprawdopodobniej. W końcu nasz kontrwywiad też nie zasypia gruszek w popiele, jednak nie dali rady go złapać, a całą aferę wykryli dopiero po fakcie.

      – Jakoś nie widać tu żadnych skośnookich.

      – I dobrze. W takim razie weźmiemy go bez problemu.

      – Jestem głodny – powiedział z pretensją w głosie Bugrowski. – Może coś byśmy zamówili? Przecież on nas nie zna.

      – Naprawdę chcesz zjeść małego konika? – rzuciłem kpiąco. – Nie żal ci?

      – Oni na pewno mają i inne dania.

      – Jasne, z baraniny.

      – Dobrze przyrządzona baranina nie jest zła.

      – Ty się urodziłeś głodny i umrzesz głodny – westchnąłem. – Poczekamy w wozie.

      Chłopak naburmuszył się i przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Nie miałem nic przeciwko temu, musiałem spokojnie rozważyć wszystkie za i przeciw. Skoncentrowany na żarciu Czugajew nie rozglądał się na boki, może lepiej byłoby rozpocząć akcję teraz, zanim wyjdzie z kulinarnego transu? Z drugiej strony, jeśli się naje, a widać było, że sobie nie żałuje, łatwiej będzie go schwytać. Odłożyłem gazetę, zanim jednak zdążyłem zrobić coś więcej, jeden z przechodniów stanął przy wejściu do knajpy, zwrócony twarzą do ciężarówki. Poczułem, jak wzdłuż kręgosłupa pełznie mi coś zimnego, z trudem przełknąłem ślinę.

      – Komandir? – rozległ się zaniepokojony głos Bugrowskiego. – Wyglądacie, jakbyście mieli zemdleć.

      – Zostajesz w wozie – powiedziałem. – Nie wychodź, cokolwiek by się działo!

      – Ale...

      Złapałem Dimę za ramię, ścisnąłem boleśnie.

      –

Скачать книгу