Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki страница 7

Автор:
Серия:
Издательство:
Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki

Скачать книгу

Papszon. – Sprawa na razie jest dość mglista, więc nie będziemy stawiać całej komendy na nogi. Zaczniemy od dwuosobowego międzywydziałowego zespołu, który sprawdzi, o co w tym chodzi. – Spojrzał na zegarek. – Zostawcie wszystko, czym się do tej pory zajmowaliście. Startujecie od zaraz.

      Maria hipnotycznie wpatrywała się w mocno speszonego Olega. Potem ponownie spojrzała na zdjęcie. Renata. Lat dwadzieścia dwa. Mądra, pracowita i imprezująca. Ładna i niestroniąca od mężczyzn. Mogło ją spotkać wszystko. A na pewno wszystko, co złe.

      W głowie Marii zaczęło świtać, że najbliższe miesiące mogą być znacznie mniej przyjemne, niż to sobie wyobrażała. Choć wcale nie miała wygórowanych oczekiwań.

      Kiedyś życie było bardziej skomplikowane. Żeby skołować dragi, musiałem obdzwonić kilka osób, używając całej masy dziwnych sformułowań, takich jak pancz (od panczenlamy) czy prynt (chuj wie skąd), zrozumiałych tylko dla wtajemniczonych. Kiedy w końcu znalazłem gościa, który był w stanie mi pomóc, musiałem zorganizować transport, żeby pojechać z nim po temat. Czasem zabierało to pół dnia: najpierw diler spóźniał się o godzinę, potem jego dostawca o dwie, a jeszcze obu trzeba było gdzieś wozić. Pół dnia, żeby spalić w pięciu dwa gibony, strzelić po piwku i wrócić do domu, a tam, będąc na wpół upalonym i na wpół śpiącym, obejrzeć jakiś film z torrentów.

      Teraz – może za sprawą hajsu, a może po prostu czasy się zmieniły – wszystko stało się proste. Dilerzy chodzą jak w zegarku. Zawsze przygotowani i wyposażeni. Niektórzy łyknęli jakieś podstawy sprzedażowe, a przynajmniej naoglądali się coachingowych występów na YouTubie. Większość realizuje dowozy. Gdybym chciał, to podrzucaliby mi towar do łóżka. W zębach, bez spodni i klaszcząc jak foka.

      Chwilę po trzynastej usiadłem na jednej z ławek na Polu Mokotowskim. Gapiłem się na młode matki w legginsach, które w to piękne lipcowe popołudnie połączyły wyprowadzanie bachorów z jakąś jogą, fitnessem czy chuj wie czym. Dotarłem tam kwadrans przed czasem, ale nie musiałem długo czekać. Diler – nazywam go Makiem, bo wygląda jak Ewan McGregor w Trainspotting: krótko ostrzyżony ryży łeb, tępe ryło – również się sprężył. Może nawet za bardzo. Przylazł na spotkanie wystrojony w przykrótką zieloną marynarkę. Ostatnio pojawił się w dresie, więc poprosiłem, aby następnym razem ubrał się mniej przypałowo. Ale czegoś takiego się nie spodziewałem.

      – Niezła, co? – powiedział, jakby słyszał moje myśli. – Zajebałem bratu.

      Przybiliśmy piątki, udając starych kumpli, a potem przez kilka sekund musiałem patrzyć, jak Mak się przede mną puszy. On naprawdę myślał, że w tym czymś wygląda dobrze. Chryste Nazareński!

      – Co masz? – zapytałem, żeby nie przeciągać tego żenującego spektaklu.

      – Wszystko i jeszcze trochę.

      Usiadł obok mnie. Położył torbę na kolanach. Wyciągnął teczkę na dokumenty. W środku znajdował się gruby plik spiętych ze sobą kartek. Do niektórych przymocowane były tytki z tabletkami albo białym proszkiem. To był mój pomysł. Chciałem, żebyśmy wyglądali na dwóch korposzczurów, którzy wyrwali się na moment z roboty, aby omówić jakiś bzdurny projekt – na przykład pomysł na wspólny biznes. Plan był dobry. Ale nie uwzględniłem tego, że Mak wystroi się w czyjeś ciuchy ze studniówki.

      – Na każdej kartce masz opis substancji, która jest do niej przypięta, więc byłoby dobrze, gdybyś ich nie pomieszał. Zresztą sam zobacz. – Przekazał mi teczkę. – Najpierw jest aperitif: dziesięć gramów bardzo przyzwoitego weedu. Testowałem go parę godzin temu i wciąż jestem nieźle potupany. Pod nim znajdziesz danie główne: dziesięć gramów kokainy i piętnaście pigułek MDMA. A na spodzie masz tabletki z klonazepamem i tetrazepamem, na zwiotczenie mięśni i pogodę ducha. Lepiej nie łączyć ich z pozostałymi dragami.

      – Co ty nie powiesz!

      – Nieźle się nakombinowałem, żeby to zdobyć. Z paleniem, koksem i pigułami nie było problemu, ale żeby ogarnąć te rozluźniacze, musiałem pogadać ze znajomym lekarzem. Po co ci to wszystko?

      – Po coś. Nie interesuj się, bo kociej mordy dostaniesz.

      – Tylko żebyś potem nie narzekał, że dostałeś jakiś szajs.

      – Nie będę narzekał. To nie dla mnie.

      – Masz kumpla, który lubi psychotropy?

      – Powiedzmy.

      – To przekaż mu, żeby uważał. Przy tym łatwo można się posrać. Dosłownie.

      – Uwierz, że też bym tego nie chciał.

      Mak zapalił papierosa. Wydmuchując dym, wyciągnął przed siebie rękę i wskazał palcem jedną z matek.

      – Niezła milf – powiedział. – Ostatnio wyhaczyłem podobną na Odlotach. Dam ci namiar, jeśli chcesz.

      Lubiłem Maka, ponieważ był najbardziej ogarniętym dilerem, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia. Mimo to notorycznie mnie wkurwiał. Na przykład teraz. Tym kretyńskim mierzeniem ludzi swoją miarą. Myśleniem, że mógłbym mieć ochotę wyruchać pannę, którą sam wcześniej obrócił. Przez większość czasu rozumiał, że jest tylko nędznym padawanem, którego życiową rolą jest nieinwazyjne umilanie czasu ludziom takim jak ja. Ale niekiedy zdarzały mu się takie niewypały.

      – Ile za to chcesz? – zapytałem, zmieniając temat.

      – Normalnie krzyknąłbym za taki zestaw cztery tysie. Od ciebie wezmę trzy i pół.

      Narkotyki, a w szczególności kokaina, to wysokomarżowy biznes. Wytworzenie ich kosztuje grosze, znacznie mniej niż wyprodukowanie kosmetyków czy leków. Koszty transportu, wprowadzenia towaru na rynek i dystrybucji są spore, ale nie trzeba ponosić opłat związanych z obsługą prawną i rejestracją produktów. Łapówek nie liczę, ponieważ w tradycyjnym biznesie też są potrzebne – choć zwykle nazywa się je lobbingiem. A do tego permanentna wolność podatkowa. Kiedy płacę takim chłystkom po kilka kafli, zawsze myślę o tych, którzy znajdują się nad nimi w łańcuchu pokarmowym. O ich szefach. Oraz szefach ich szefów. O tych wszystkich baronach, którzy z ukrycia zawiadują tym gigantycznym rynkiem. Zastanawiam się wtedy, czy się nie przebranżowić. Jednak świadomość, że musiałbym się użerać z całą chmarą gamoni z narkośrodowiska, skutecznie mnie zniechęca.

      – Wiesz, że jeszcze nigdy nie powiedziałem ci nic miłego? – zapytałem, wręczając Makowi swoją teczkę. Teczka za teczkę. Lifestyle za lifestyle.

      – Płacisz mi. To w zupełności wystarczy.

      – Chciałbym, abyś wiedział, że szanuję cię za to, co robisz. Za to, że wybrałeś inną drogę niż twoi rówieśnicy. Mógłbyś tak jak większość pójść na studia, trafić do korporacji i zarabiać śmieszne pieniądze, robiąc mało istotne rzeczy. Ale miałeś wystarczająco duże jaja, żeby wybrać zajęcie, które pozwala ci w miarę godziwie żyć. – Wstałem. Spojrzałem z góry na Maka, który dyskretnie przeliczał pieniądze. – To, co robisz, jest na

Скачать книгу