Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki страница 8

Автор:
Серия:
Издательство:
Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki

Скачать книгу

powiedział.

      – Kup sobie coś ładnego. Najlepiej marynarkę.

      Chciał jakoś odpowiedzieć. Odburknąć. Splunąć jakąś złośliwością. Ale że ekonomicznie go zniewoliłem, posłał mi tylko sztuczny uśmiech, obracając w swoim maleńkim móżdżku moją jadowitość w żart.

      Ruszyłem w stronę ulicy Batorego. Po drodze wyjąłem telefon i zamówiłem transport do domu. Korciło mnie, żeby zostać tam jeszcze chwilę. Żeby się ponapawać pogodą. Żeby wrzucić na luz i poczuć się przez moment jak nierób, który całymi dniami szlaja się po parku. Ale nie miałem na to czasu.

      Nie żyję po to, aby odpoczywać.

      Żyję, aby działać.

      * * *

      Wspominałem, że Maria ma obsesję na punkcie kontroli? I to jeszcze jaką! Stara się trzymać w ryzach – czy raczej pod butem – wszystkich i wszystko, co tylko się da. Od zawsze. A przynajmniej odkąd stała się w pełni świadomą kobietą. Rozumiejącą, że nie ma walorów estetycznych, którymi mogłaby modelować rzeczywistość, przez co musi to robić za pomocą intelektu, stanowczości i niewyparzonej gęby.

      Jej obsesja kontroli często objawia się w nieracjonalnych momentach. Na przykład teraz, kiedy się uparła, że to ona będzie prowadzić, zamiast usiąść wygodnie w fotelu pasażera i zapoznać się z notatkami Olega. Nie zamierzała oddać lejców nieznajomemu. Nie mogła pozwolić, aby jakiś średnio rozgarnięty koleś decydował o jej życiu, zapieprzając ze Śródmieścia na Ochotę. Ale przede wszystkim nie chciała, aby Oleg uznał, że w tym nowo utworzonym duecie ma coś do gadania.

      – Opowiedz mi o tych dziewczynach – powiedziała, kiedy utknęli na światłach przy stacji metra Ratusz Arsenał.

      Oleg zerknął w jej stronę, a następnie otworzył folder, który trzymał na kolanach.

      – Jako pierwsza zniknęła Julia Warecka – odparł, zerkając do notatek. – Dwadzieścia jeden lat. Pochodzi z Rybnika. Przyjechała do Warszawy na studia: automatyka i robotyka na Politechnice Warszawskiej. Była jedną z czterech dziewczyn na roku. Ostatni raz widziano ją dwudziestego ósmego września dwa tysiące siedemnastego roku w Pijalni Wódki i Piwa na Foksal. W trakcie wakacji dorabiała tam jako kelnerka. Dzień wcześniej po raz ostatni poszła do pracy.

      Spojrzał na Marię, która przez cały czas intensywnie wpatrywała się w wyrastającą przed nimi drogę. Najwyraźniej jednak wyczuła jego zainteresowanie, ponieważ wolno pokiwała głową.

      – Marta Borkiewicz – kontynuował Oleg. – Dziewiętnastolatka ze Stalowej Woli. Zbliżała się do końca pierwszego roku studiów na Wydziale Lekarskim Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Ślad po niej zaginął trzydziestego kwietnia dwa tysiące osiemnastego. Jej znajomi z roku wyjechali na majówkę do Zakopanego, ale ona wolała zostać w Warszawie. Miała się uczyć. Wiadomo, że nie do końca było to prawdą, ponieważ dzień przed zaginięciem widziano ją w klubie Baobab na Poznańskiej. – Pokręcił głową. – Nie wiem, skąd oni biorą te nazwy.

      – Mów dalej – ponagliła go Maria, nie odrywając wzroku od drogi.

      – Dwa miesiące później bez śladu przepadła Justyna Czech, dwudziestopięciolatka z Białegostoku. Nie była szczególnie pilną studentką: powtarzała trzeci rok filologii angielskiej na UW. Wcześniej próbowała sił w iberystyce, ale odpuściła po trzech semestrach. Wakacje spędzała w mieście, dając dzieciakom korki z angielskiego. Ostatni raz widziano ją czternastego lipca w Starbucksie przy metrze Politechnika. Wyskoczyła na kawę z koleżanką. – Oleg zamknął teczkę. – Potem przez rok nic się nie działo, aż usłyszeliśmy o zaginięciu Renaty Jaroszewicz.

      Maria przez kilka sekund milczała, porządkując informacje. Potem zerknęła na Olega. Typowym dla siebie zimnym, władczym, suczym spojrzeniem.

      – Według Papszona nie ma dowodów na to, że zaginęły w Warszawie. A śledczy nie potrafili jednoznacznie stwierdzić, w którym miejscu urywają się ślady.

      – Bo to prawda. Każda z dziewczyn po raz ostatni była widziana w Warszawie. Ale z danych lokalizacyjnych i logowań telefonów do stacji bazowych wynika, że w momencie zaginięcia znajdowały się poza miastem.

      – Gdzie konkretnie?

      – W okolicach Ząbek, Legionowa, Pruszkowa i Piaseczna. Każda gdzie indziej.

      – Czy od momentu, w którym po raz ostatni widziano te dziewczyny, powtarzały się jakieś miejsca albo stacje BTS? Zauważyłeś jakąś prawidłowość?

      – Pytasz, czy porywacz mógł mieć stałą marszrutę?

      Maria skinęła głową.

      – Niestety nie. Trudno wskazać, gdzie znikały, ale pewne jest to, że były wywożone z miasta różnymi drogami. Nic z tego dla nas nie wynika.

      – Wręcz przeciwnie – powiedziała Maria, gdy zatrzymali się przed rondem Daszyńskiego. – Jeśli twoja teoria jest prawdziwa i stoi za tym jeden człowiek, to wiemy, że starannie zaplanował porwania. Tak żeby w żaden sposób nie dało się go namierzyć i zlokalizować. Wiemy też, gdzie nie warto szukać tych dziewczyn.

      Pewnie zdążyliście wyłapać różnice w funkcjonowaniu mózgów obojga policjantów. Oleg to typowy umysł ścisły. Analityk. Gość, który potrafi kopać w danych i wyciągać z nich wnioski. Ma niezłą pamięć i jest do bólu logiczny. Dzięki temu zauważył, że od jakiegoś czasu znikają młode cycate blondyny, które przyjechały do Warszawy na studia. Z kolei Maria ma instynkt śledczy i potrafi wyciągać wnioski z danych, których nie widać. Dlatego szybko zrozumiała, że nie powinni się koncentrować na ostatniej lokalizacji telefonów tych gąsek, ponieważ jest to rodzaj kamuflażu. Tak znaczący rozstrzał sugeruje, że porywacz próbował zrobić policjantów w trąbę.

      I prawie mu się to udało.

      – Mogę cię o coś zapytać? – odezwała się Maria.

      – Pewnie.

      – Pochodzisz z Ukrainy, prawda?

      Oleg kiwnął głową.

      – Ze Lwowa. Mieszkałem tam przez kilka lat. Potem razem z rodzicami wyjechałem do Polski.

      – Dlaczego?

      – Chcesz wersję oficjalną czy nieoficjalną?

      – Prawdziwą.

      Oleg skrzywił się, jakby ktoś próbował wepchnąć mu sztycę rowerową w dupę. Zawsze przybiera taką minę, kiedy musi powiedzieć coś, na co nie ma ochoty.

      – Mój ojciec był przedsiębiorcą. Właściwie próbował nim być, bo w Związku Radzieckim nie istniała prawdziwa przedsiębiorczość. W czasie odrodzenia narodowego starał się rozkręcić kilka interesów. I pewnie by mu się udało, gdyby nie nadmierne zainteresowanie paru działaczy z Komunistycznej Partii Ukrainy. Wiedząc, że mogą sobie pozwolić na wiele, ograbiali go niemal z całego zysku. A kiedy spróbował się postawić, nasłali na niego zbirów. Spuścili mu taki wpierdol, że do końca życia się nie pozbierał. Na szczęście

Скачать книгу