NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ. Ken Follett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ - Ken Follett страница 45
To był zawsze wyjątkowy moment. Gdy żył ojciec, cała rodzina i wielu mieszkańców Combe gromadziło się na brzegu, żeby popatrzeć. Teraz zrobił to sam. Nie obawiał się, że łódź zatonie, po prostu nie chciał, by ktokolwiek pomyślał, że zadziera nosa. Ponieważ mieszkał tu od niedawna, próbował się dostosować, nie wyróżniać.
Przywiązawszy łódź do drzewa, by nie odpłynęła, zepchnął ją z brzegu i patrzył, jak unosi się na wodzie. Stwierdził z zadowoleniem, że jest prosta i doskonale wyważona. Spojenia nie przeciekały. Odwiązał cumę i wszedł na trap. Pod jego ciężarem łódź przechyliła się nieznacznie, tak jak powinna.
Brindle przyglądała mu się z niecierpliwością, lecz Edgar nie pozwolił jej wejść na pokład. Chciał zobaczyć, jak zachowa się barka bez pasażerów.
– Waruj – przykazał suce, a ona położyła się z pyskiem między łapami i obserwowała bacznie każdy jego ruch.
Dwa długie kije spoczywały w drewnianych widełkach, po trzy z każdej strony. Edgar sięgnął po jeden z drągów, zanurzył go w wodzie, a gdy ten dotknął dna, odepchnął się. Było to łatwiejsze, niż się spodziewał, i barka gładko ześlizgnęła się na wodę.
Przeszedł na dziób, kolejny raz zanurzył kij w wodzie i przepłynął kawałek w górę rzeki pod prąd. Przeciętny mężczyzna czy silna kobieta daliby sobie radę. Blod i Cwenburg poradzą sobie bez trudu w pojedynkę, a Leaf i Ethel będą mogły pływać we dwie, zwłaszcza jeśli je nauczy.
Przeprawiając się przez rzekę, spojrzał na ciemnozielone zarośla na drugim brzegu i zobaczył owcę. Chwilę później z lasu wychynęły kolejne, zaganiane przez dwa psy. Na końcu pojawił się pasterz – młodzieniec z długimi włosami i potarganą brodą.
Jego pierwsi pasażerowie.
Nagle zaczął się denerwować. Zbudował barkę do przewozu żywego inwentarza, lecz znał się na łodziach, a nie na owcach. Czy zrobią to, czego od nich chciał? A może wpadną w popłoch i pognają na oślep? Czy owce mogą gnać na oślep?
Niebawem się o tym przekona.
Dobiwszy do brzegu, wysiadł i zacumował łódź do drzewa.
Pasterz cuchnął, jakby nie mył się od lat. Przez długą chwilę wpatrywał się w Edgara, po czym stwierdził:
– Jesteś tu nowy. – Wydawał się zadowolony ze swojej spostrzegawczości.
– Tak. Jestem Edgar.
– Aha. I masz nową łódź.
– Jest piękna, prawda?
– Inna od poprzedniej. – Po każdym zdaniu pasterz robił pauzę, jakby wypowiedzenie go na głos było dla niego nie lada osiągnięciem, i Edgar zastanawiał się, czy to dlatego, że zwykle nie miał z kim rozmawiać.
– Tak, całkiem inna – przyznał.
– Jestem Saemar, ale mówią na mnie Sam.
– Mam nadzieję, że wszystko u ciebie w porządku, Sam.
– Pędzę roczniaki na targ.
– Domyśliłem się. – Edgar wiedział, że roczniaki to roczne owce. – Przeprawa kosztuje ćwierć pensa od głowy.
– Wiem.
– Za dwadzieścia owiec, dwa psy i ciebie to będzie pięć pensów i trzy ćwierćpensówki.
– Wiem. – Saemar zajrzał do przytroczonej do pasa skórzanej sakiewki. – Jeśli dam ci sześć srebrnych pensów, będziesz mi winien jedną ćwierćpensówkę.
Edgar nie był przygotowany na takie transakcje. Nie miał gdzie schować pieniędzy, nie miał monet na wymianę ani nożyc, żeby przeciąć je na połówki i ćwiartki.
– Zapłacisz Drengowi – odparł. – Myślę, że przewieziemy całe stado naraz.
– W starej łodzi zabieraliśmy tylko po dwie owce. Zajmowało to cały ranek. A i tak jedna czy dwie gadziny wpadały do wody albo przestraszone wyskakiwały za burtę i trzeba je było ratować. Umiesz pływać?
– Tak.
– Aha. Ja nie umiem.
– Z tej łodzi nie spadnie raczej żadna owca.
– Owce są głupie. Jeśli istnieje sposób, żeby zrobić sobie krzywdę, znajdą go.
Sam wziął pierwszą owcę i wniósł ją na pokład. Psy również weszły do łodzi. Oba były wyraźnie podekscytowane i obwąchiwały drewno. Chwilę później pasterz gwizdnął przenikliwie. Psy zareagowały natychmiast. Wyskoczyły z łodzi i krążąc wokół owiec, zagoniły je na brzeg.
To był decydujący moment.
Idąca na czele stada owca zawahała się, przestraszona wąską wodnistą szczeliną między brzegiem a skrajem łodzi. Rozejrzała się na boki, jak gdyby szukała innej możliwości, lecz psy odcięły jej drogę ucieczki. Najwyraźniej nie zamierzała robić ani kroku dalej. Wtedy jeden z psów warknął cicho, gardłowo i owca skoczyła do przodu.
Wylądowała pewnie na trapie i radośnie potruchtała na płaskie dno łodzi.
Widząc, że reszta stada podąża za nią, Edgar uśmiechnął się z satysfakcją.
Za owcami weszły psy i stanęły przy burtach niczym strażnicy. Ostatni wszedł Sam. Dopiero wtedy Edgar odwiązał linę, wskoczył do łodzi i sięgnął po kij.
– Ta łódź jest lepsza od tej starej – powiedział Sam, gdy wypłynęli na środek rzeki, i pokiwał głową jak mędrzec. Wypowiadał każde zdanie, jak gdyby było złotą myślą.
– Cieszę się, że ci się podoba – odparł Edgar. – Jesteś moim pierwszym pasażerem.
– Kiedyś przewoźniczką była dziewczyna. Cwenburg.
– Wyszła za mąż.
– Aha.
Łódź dobiła do północnego brzegu i Edgar wyskoczył za burtę. Kiedy przywiązywał linę, owce zaczęły wychodzić. Robiły to bardziej ochoczo, niż kiedy wsiadały na łódź.
– Zobaczyły trawę – wyjaśnił Sam.
Rzeczywiście chwilę później skubały już nadrzeczne źdźbła.
Edgar i Sam udali się do karczmy, pozostawiając owce pod opieką psów. Ethel przygotowywała właśnie strawę pod czujnym okiem Leaf i Drenga. Niedługo potem do izby weszła Blod z naręczem drewna na opał.
– Sam jeszcze nie zapłacił – zwrócił się do karczmarza Edgar. – Jest winny pięć pensów i trzy ćwiartki pensa, ale nie miałem ćwiartki, żeby mu ją oddać.