.
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу - страница 46
– Nie o ciebie się martwię – rzuciła zjadliwie Leaf. Sarkazm najwyraźniej uszedł uwagi pasterza. – To może zaszkodzić dziecku.
– Kogo to obchodzi? – prychnął Dreng. – Nikt nie chce bękarta niewolnicy. – Pogardliwym gestem pokazał niewolnej, by położyła się na klepisku.
Edgar nie wyobrażał sobie, jak Sam położy się na ciężarnej Blod, zobaczył jednak, że dziewczyna opada na czworaki i zadziera tył brudnej spódnicy. Pasterz, niewiele myśląc, uklęknął za nią i podciągnął tunikę.
W tym momencie Edgar wyszedł.
Wrócił nad rzekę i udawał, że sprawdza cumę, choć dobrze wiedział, że jest mocno zawiązana. Czuł odrazę. Nigdy nie rozumiał mężczyzn, którzy przychodzili do domu Mags w Combe i płacili za uciechy z kobietami. Wydawało mu się to strasznie smutne. „Jak chłopa przypili, to musi”, tłumaczył mu Erman, lecz Edgar nigdy nie czuł takiej potrzeby. On i Sunni w równym stopniu cieszyli się swoją bliskością i uważał, że nie warto uganiać się za czymś gorszym. A to, co robił Sam, było gorzej niż smutne.
Edgar usiadł na brzegu rzeki i spojrzał ponad spokojną, szarą wodą, z nadzieją że zobaczy kolejnych pasażerów, dzięki którym zapomni o tym, co działo się w karczmie. Brindle usiadła obok niego i czekała cierpliwie na to, co zrobi jej pan, po czym zasnęła.
Wkrótce potem pasterz wyszedł z karczmy i powiódł stado w górę wzgórza, między chatami, ku drodze biegnącej na zachód. Edgar nie pomachał mu na pożegnanie.
Widząc Blod, która zeszła nad rzekę, powiedział:
– Przykro mi, że spotkało cię coś takiego.
Dziewczyna nawet na niego nie spojrzała. Stanęła w płytkiej wodzie i umyła się między nogami.
Odwrócił wzrok.
– To bardzo okrutne – dodał.
Podejrzewał, że Blod rozumie angielską mowę, choć udawała, że jest inaczej. Kiedy coś jej się nie podobało, przeklinała po walijsku. Dreng wydawał jej polecenia, machając rękami i powarkując, ale czasami Edgar miał wrażenie, że dziewczyna ukradkiem przysłuchuje się toczącym się w karczmie rozmowom.
Teraz jego podejrzenia się potwierdziły.
– To nic – odparła. Mówiła z akcentem, ale wyraźnie. Głos miała melodyjny, miły dla ucha.
– Ty nie jesteś niczym – zapewnił ją.
Skończyła się myć i wyszła na brzeg. Kiedy na nią spojrzał, zobaczył, że popatruje na niego podejrzliwie i z wrogością.
– Czemu taki miły? – spytała. – Myśli, że pochędoży za darmo?
Edgar znów odwrócił wzrok i utkwił spojrzenie ponad wodą w odległej kępie drzew. Nie odezwał się. Myślał, że Blod odejdzie, ona jednak stała, czekając na odpowiedź.
– Ten pies należał kiedyś do kobiety, którą kochałem – powiedział w końcu.
Brindle otworzyła jedno oko. Dziwne, że psy wiedzą, kiedy się o nich mówi, pomyślał.
– Kobieta była ode mnie trochę starsza i miała męża – ciągnął. Blod nie zdradzała żadnych emocji, ale przysłuchiwała mu się z uwagą. – Kiedy jej mąż był pijany, spotykała się ze mną w lesie i kochaliśmy się na trawie.
– Kochaliście się – powtórzyła, jakby niepewna, co to w ogóle znaczy.
– Postanowiliśmy razem uciec. – Zdumiał się, gdy łzy napłynęły mu do oczu, i uświadomił sobie, że od rozmowy z matką w drodze z Combe nie mówił o Sunni. – Miałem obiecaną pracę i dom w innym mieście. – Opowiadał tej dziewczynie rzeczy, o których nie wiedzieli nawet jego najbliżsi. – Była piękna, mądra i dobra. – Czuł, że głos więźnie mu w gardle, ale teraz, kiedy zaczął już mówić, nie chciał przestawać. – Myślę, że bylibyśmy bardzo szczęśliwi.
– Co się stało?
– W dzień, kiedy planowaliśmy uciec, wioskę najechali wikingowie.
– Zabrali ją?
Edgar pokręcił głową.
– Broniła się, więc ją zabili.
– Miała szczęście – odparła Blod. – Wierz mi.
Mając w pamięci to, co chwilę temu robiła z pasterzem, Edgar był gotów przyznać jej rację.
– Miała na imię… – Zawiesił głos. – Miała na imię Sunni.
– Kiedy?
– Tydzień przed wigilią świętego Jana.
– Bardzo mi przykro, Edgarze.
– Dziękuję.
– Nadal ją kochasz.
– Tak – przyznał. – Już zawsze będę ją kochał.
*
Nadciągnęły burze. Pewnej nocy w drugim tygodniu września szalała wichura. Edgar bał się, że wieża kościelna runie. Tymczasem wszystkie budynki w osadzie przetrwały z wyjątkiem jednego, najlichszego – warzelni Leaf.
Kobieta straciła nie tylko budynek. Ogień w palenisku zgasł, a stojący nad nim kocioł przewrócił się i jego zawartość się wylała. Co gorsza, spadające deski strzaskały beczki świeżego piwa, a ulewny deszcz zalał worki ze słodem jęczmiennym.
Kiedy rankiem po burzy wyszli oszacować straty, część mieszkańców wioski – jak zwykle ciekawskich – zgromadziła się wokół ruin.
Dreng był wściekły i złość wyładował na Leaf.
– Już przed burzą szopa ledwie stała. Powinnaś była przenieść piwo i jęczmień gdzieś, gdzie byłyby bezpieczne!
– Sam mogłeś je przenieść albo kazać to zrobić Edgarowi – odparła Leaf, na której wrzaski męża nie robiły wrażenia. – Nie wiń mnie.
On jednak był obojętny na jej argumenty.
– Teraz będę musiał kupować piwo w Shiring i płacić, żeby je tu przywozili – narzekał.
– Ludzie bardziej docenią moje piwo, jeśli przez kilka tygodni będą musieli pić szczyny z Shiring – odrzekła zadowolona.
Jej niefrasobliwość doprowadzała karczmarza do szału.
– To nie jest pierwszy raz! – wrzasnął. – Już dwa razy spaliłaś warzelnię. A ostatnim razem zasnęłaś pijana i o mało nie spłonęłaś żywcem.
Przysłuchując