Zima świata. Ken Follett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zima świata - Ken Follett страница 35
Greg zauważył, że ojciec jest zakłopotany. Cios senatora sięgnął celu.
Na chwilę zapadła krępująca cisza.
– Obaj walczyliśmy na wojnie, ty i ja. Byłem w batalionie karabinów maszynowych ze szkolnym kolegą Chuckiem Dixonem. Na moich oczach pocisk rozerwał go na strzępy we francuskim miasteczku Château-Thierry. – Gus mówił gawędziarskim tonem, lecz Greg przyłapał się na tym, że słucha z zapartym tchem. – Marzę i chcę, by moi synowie nigdy nie musieli przechodzić przez to, co nas spotkało. Właśnie dlatego takie organizacje jak Liga Wolności trzeba dławić w zarodku.
Chłopak dostrzegł swoją szansę.
– Ja także interesuję się polityką, panie senatorze, i chciałbym dowiedzieć się o niej więcej. Czy zechciałby pan przyjąć mnie kiedyś na letni staż? – Greg wstrzymał oddech.
Gus wyglądał na zaskoczonego.
– Zawsze chętnie przyjmę inteligentnego młodzieńca, który gotów jest pracować w zespole.
Nie była to ani odmowa, ani zgoda.
– Mam najlepsze stopnie z matematyki i jestem kapitanem drużyny hokejowej – ciągnął Greg, starając się przedstawić w jak najlepszym świetle. – Może pan zapytać Woody’ego.
– Zapytam. – Gus zwrócił się do Lva: – A ty przemyślisz prośbę prezydenta? To naprawdę ważne.
Jego słowa zabrzmiały tak, jakby proponował wymianę usług. Ale czy Lev się zgodzi?
Ten wahał się przez dłuższą chwilę, a potem zgasił papierosa.
– No to mamy umowę.
Gus wstał.
– Dobrze – rzekł. – Prezydent będzie zadowolony.
Udało się! – pomyślał Greg.
Wyszli z klubu i ruszyli w kierunku samochodów.
Kiedy wyjeżdżali z parkingu, Greg powiedział:
– Dziękuję, tato. Jestem ci naprawdę wdzięczny.
– Wybrałeś dobry moment – pochwalił go Lev. – Miło wiedzieć, że taki z ciebie bystrzak.
Te słowa sprawiły Gregowi przyjemność. Pod pewnymi względami był inteligentniejszy od ojca – z pewnością wiedział więcej o matematyce i naukach przyrodniczych – ale obawiał się, że nie jest tak przebiegły i szczwany jak on.
– Chcę, żebyś był mądry – ciągnął Lev. – Nie taki jak te tępaki. – Greg nie miał pojęcia, kogo ojciec ma na myśli. – Trzeba wyprzedzać stawkę, zawsze. Tylko w taki sposób można do czegoś dojść.
Dojechali do biura Lva, które mieściło się w nowoczesnym kwartale w śródmieściu. Znalazłszy się w marmurowym holu, Lev oznajmił:
– Teraz dam popalić temu durniowi Dave’owi Rouzrokhowi.
W windzie Greg zachodził w głowę, co ojciec zamierza.
Firma Peshkov Pictures zajmowała ostatnie piętro. Greg szedł za ojcem szerokim korytarzem. W zewnętrznym biurze siedziały dwie atrakcyjne młode sekretarki.
– Połącz mnie z Solem Starrem – polecił jednej z nich Lev, gdy weszli do jego gabinetu.
Usiadł za biurkiem.
– Sol jest właścicielem jednego z największych studiów w Hollywood – wyjaśnił synowi.
Zadzwonił telefon stojący na biurku i Lev podniósł słuchawkę.
– Sol, jak się masz?
Minutę lub dwie przerzucali się męskimi żartami, a potem Lev przeszedł do rzeczy:
– Dam ci pewną radę. Mamy tu w stanie Nowy Jork taką gównianą sieć kin, albo raczej zapchlonych dziur, która nazywa się Roseroque Theatres… Tak, to właśnie ta. Tego lata nie dawaj im swoich najlepszych tytułów, bo możesz nie dostać forsy.
Greg uświadomił sobie, że to będzie cios dla Dave’a: jeśli nie pokaże przebojowych nowych filmów, jego przychody gwałtownie spadną.
– Dobry cynk, co? Nie dziękuj, ty zrobiłbyś dla mnie to samo. Cześć.
Władza, jaką miał ojciec, imponowała Gregowi. Mógł kazać kogoś pobić, zaoferować umowę wartą osiem milionów dolarów, których nie zamierzał wykładać z własnej kieszeni. Potrafił zastraszyć prezydenta, uwieść narzeczoną innego mężczyzny i jednym telefonem zrujnować komuś interes.
– Tylko poczekaj – rzekł Lev. – Za miesiąc Dave Rouzrokh będzie mnie prosił, żebym kupił jego kina. I to za połowę ceny, którą mu dzisiaj zaproponowałem.
III
– Nie mam pojęcia, co jest nie tak z tym szczeniakiem – żaliła się Daisy. – Za nic nie chce mnie słuchać. Ja chyba oszaleję.
Jej głos drżał, w oczach błyszczały łzy. Przesadzała, ale tylko odrobinę.
Charlie Farquharson przyjrzał się uważnie psiakowi.
– Niczego mu nie brakuje – uznał. – Śliczny maluch. Jak się wabi?
– Jack.
– Hm.
Siedzieli na ogrodowych krzesłach w niemal hektarowym wypielęgnowanym ogrodzie w posiadłości rodziców Daisy. Eva przywitała się z Charliem, a potem taktownie poszła do domu, żeby napisać list. Ogrodnik Henry kopał motyką nieco oddaloną grządkę purpurowych i żółtych bratków. Jego żona Ella, pokojówka, przyniosła dzbanek lemoniady oraz szklanki i postawiła je na składanym stoliku.
Szczeniak rasy jack russell terrier miał białe futerko z brązowymi łatkami i był malutki, ale silny. Małe ślepka patrzyły inteligentnie, jakby psiak rozumiał każde słowo, lecz nie zamierzał się podporządkować. Daisy trzymała go na kolanach i głaskała po nosku szczupłymi palcami. Miała nadzieję, że ta pieszczota wzbudzi jakieś reakcje Charliego.
– Nie podoba ci się to imię? – spytała.
– Trochę zbyt proste, nie sądzisz?
Charlie patrzył na jej białą dłoń na nosku psa i poruszył się na krześle.
Daisy nie chciała przeholować. Jeśli zbytnio rozpali chłopaka, ten po prostu ucieknie do domu.
Właśnie dlatego mimo skończonych dwudziestu pięciu lat wciąż był sam. Kilka dziewcząt z Buffalo, między innymi Dot Renshaw i Muffie Dixon, nie zdołało przyprzeć go do muru. Daisy była inna.
– A więc ty nadaj mu imię – zaproponowała.
– Dobrze,