Krawędź wieczności. Ken Follett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Krawędź wieczności - Ken Follett страница 35
Z takimi sytuacjami stykał się nader często. Wszyscy zakładali, że harwardczyk musi być zdolny i inteligentny, chyba że ma czarną skórę, bo wtedy wszelkie założenia szły w odstawkę. George przez całe życie musiał udowadniać, że nie jest idiotą. Budziło to w nim odruch niechęci. Żywił nadzieję, że jego dzieci, jeśli się ich doczeka, będą dorastały w innym świecie.
Nadeszła jego kolej. Wchodząc po niskich schodkach na podest, ze zdumieniem usłyszał syki.
Zachowanie takie stanowiło tradycję na Harvardzie: zwykle stosowano je wobec wykładowców, którzy źle uczyli lub byli niemili dla studentów. George był tak poruszony, że przystanął na stopniach i obejrzał się. Uchwycił wzrok Josepha Hugo. Na pewno nie on jeden syczał – odgłos wydawał się zbyt donośny – lecz z pewnością dyrygował tym chórem.
George wyczuł falę nienawiści. Był zbyt upokorzony, by wstąpić na scenę. Zastygł w bezruchu, krew nabiegła mu do twarzy.
Nagle ktoś zaczął klaskać. George rozejrzał się i zobaczył, że któryś z profesorów wstaje. Był to Merv West, jeden z młodszych wykładowców. Inni przyłączyli się do braw i szybko zagłuszyli syki. Kolejne osoby wstawały. George odgadł, że nawet ci, którzy go nie znają, domyślili się, kim jest, widząc jego zagipsowaną rękę.
Powróciła odwaga i wszedł na podest. Kiedy odbierał dyplom, odezwały się wiwaty na jego cześć. Odwrócił się powoli do widowni i skromnym skinieniem głowy podziękował za brawa. Następnie zszedł po schodkach.
Jego serce biło mocno, gdy znalazł się wśród kolegów studentów. Kilku w milczeniu uścisnęło mu dłoń. Syczenie, które usłyszał, wstępując na stopnie, przeraziło go, lecz aplauz wprawił w uniesienie. Zauważył, że się poci, i otarł twarz chusteczką. Przeżył chwilę prawdziwej udręki.
Dalszą część ceremonii oglądał jak oniemiały, ciesząc się, że ma czas na to, by ochłonąć. Gdy minął szok, uprzytomnił sobie, że syczenie było sprawką Hugo i garstki prawicowych fanatyków, natomiast reszta, liberalnie nastawiona społeczność uczelni, oddała mu hołd. Powiedział sobie, że ma powód do dumy.
Absolwenci wrócili do swoich rodzin, by zjeść posiłek. Matka uściskała George’a.
– Bili ci brawo.
– Tak – potwierdził Greg. – Choć przez chwilę zdawało się, że będzie inaczej.
Rozłożył ręce i spojrzał na swoich bliskich.
– Jak mogę zrezygnować z walki? Naprawdę chcę pracować w kancelarii i chcę sprawić radość rodzinie, która wspierała mnie przez lata nauki, ale to nie wyczerpuje sprawy. Co się stanie, jeśli będę miał dzieci?
– Byłoby miło! – rzuciła Marga.
– Tak, babciu, ale moje dzieci będą kolorowe. W jakim świecie przyjdzie mi je wychowywać? Czy zostaną Amerykanami drugiej kategorii?
Rozmowę przerwał Merv West, który podszedł, by uścisnąć rękę George’a i pogratulować mu dyplomu. Profesor był ubrany nieco zbyt swobodnie jak na tę podniosą okazję: miał na sobie tweedowy garnitur i koszulę z kołnierzykiem zapinanym na guziki.
– Dziękuję, że zainicjował pan brawa dla mnie, panie profesorze – rzekł George.
– Proszę mi nie dziękować, zasłużył pan na to.
George przedstawił rodzinę.
– Przed chwilą rozmawialiśmy o mojej przyszłości.
– Mam nadzieję, że nie podjęli państwo jeszcze ostatecznej decyzji.
To było intrygujące. Co miały znaczyć słowa wykładowcy?
– Jeszcze nie – odparł George. – Dlaczego pan pyta?
– Rozmawiałem z prokuratorem generalnym Bobbym Kennedym, który, jak państwo wiedzą, jest absolwentem Harvardu.
– Jego postępowanie w obliczu zajść w Alabamie to hańba dla narodu. Mam nadzieję, że pan mu to powiedział.
West uśmiechnął się z goryczą.
– Nie użyłem takich słów. Ale obaj zgodziliśmy się, że reakcja władz była nieadekwatna.
– I to bardzo. Nie sądzę, by… – George nie dokończył zdania, tknięty nagłą myślą. – Co to ma wspólnego z decyzjami o mojej przyszłości?
– Bobby postanowił zatrudnić młodego czarnego prawnika, by zespół pracowników prokuratora generalnego wzbogacił się o punkt widzenia Murzynów na kwestię praw obywatelskich. Zapytał, czy znam kogoś godnego polecenia.
– Chce pan powiedzieć… – zaczął oszołomiony George.
West uniósł rękę.
– Nie proponuję panu posady, to może zrobić jedynie Bobby. Ale mogę załatwić rozmowę kwalifikacyjną, jeśli pan zechce.
– George! – odezwała się Jacky. – Posada u Roberta Kennedy’ego! To byłoby wspaniałe.
– Mamo, bracia Kennedy strasznie nas zawiedli.
– W takim razie zacznij pracować u Bobby’ego i postaraj się to zmienić!
George zawahał się. Spojrzał na pełne zapału oblicza matki, ojca, babki i dziadka. Na koniec jego wzrok znów spoczął na matce.
– Może się zgodzę – rzekł.
ROZDZIAŁ 8
Dimka wstydził się, że w wieku dwudziestu dwóch lat nadal jest prawiczkiem.
W czasie studiów umawiał się z paroma dziewczynami, ale żadna nie poszła z nim na całość. Zastanawiał się, czy tak nie było lepiej. Nikt nie powiedział mu wprost, że seks powinien być elementem długotrwałego związku uczuciowego, lecz on sam to czuł. Nigdy nie trawił go gorączkowy pośpiech, by to zrobić, czym różnił się od niektórych chłopców. Jednakże teraz brak doświadczeń stawał się dla niego źródłem zakłopotania.
Jego przyjaciel Walentin Lebiediew stanowił przeciwieństwo Dimki. Wysoki, z czarnymi włosami i niebieskimi oczami, emanował pewnością siebie i roztaczał mnóstwo czaru. Nim minął pierwszy rok studiów na Uniwersytecie Moskiewskim, zaliczył większość adeptek wydziału politycznego oraz jedną wykładowczynię.
Niemal na samym początku znajomości Dimka zwrócił