Krawędź wieczności. Ken Follett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Krawędź wieczności - Ken Follett страница 55
Niebawem przenosili się do sypialni. To było jej ulubione miejsce na świecie: łóżko ze słupkami i niebieskim baldachimem, dwa fotele przed prawdziwym kominkiem, stosy książek, magazynów ilustrowanych i gazet. Z radością spędziłaby w tym pomieszczeniu resztę życia.
Delikatnie nauczył ją seksu oralnego. Okazała się gorliwą uczennicą. Zwykle tego właśnie od niej oczekiwał na początku. Często się spieszył, jakby popadł w desperację, i ta jego niecierpliwość miała w sobie coś podniecającego. Ale najbardziej lubiła go później, kiedy odprężał się i okazywał jej więcej ciepła i czułości.
Czasami włączał płytę. Lubił Sinatrę, Tony’ego Bennetta i Percy’ego Marquanda. Nie znał Miracles ani Shirelles.
W kuchni zawsze było coś zimnego na kolację: kurczak, krewetki, kanapki, sałatka. Po posiłku rozbierali się i szli do łazienki.
Maria usadowiła się w wannie. Prezydent włożył do wody dwie kaczki.
– Założę się o ćwierć dolara, że moja popłynie szybciej niż twoja. – oznajmiał z bostońskim akcentem niczym Anglik, nie wymawiając głoski „r”.
Ujęła kaczkę w dłoń. Najbardziej lubiła go, gdy był właśnie taki: skory do żartów i psot, dziecinny.
– Zgoda, panie prezydencie, ale załóżmy się o dolara, jeśli ma pan odwagę.
Wciąż nazywała go przeważnie panem prezydentem. Żona mówiła na niego Jack, bracia zaś – Johnny. Maria w chwilach wielkiej namiętności również używała tego zdrobnienia.
– Nie stać mnie na utratę dolara – odparł ze śmiechem. Był jednak wrażliwy i wyczuł, że Maria nie jest w odpowiednim nastroju. – Co cię gnębi?
– No nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Zwykle nie rozmawiam z tobą o polityce.
– Czemu nie? Polityka to moje życie i twoje także.
– Przez cały dzień ci się naprzykrzają. A my, kiedy jesteśmy razem, powinniśmy się zrelaksować i dobrze bawić.
– Zróbmy wyjątek. – Ujął w dłoń jej stopę, która spoczywała w wodzie obok jego uda, i pogładził ją po palcach. Maria wiedziała, że ma piękne stopy, zawsze malowała sobie paznokcie. – Coś cię zafrasowało – rzekł cicho. – Powiedz, słucham.
Kiedy z taką intensywnością patrzył na nią swoimi orzechowymi oczami, uśmiechając się krzywo, stawała się bezradna.
– Przedwczoraj mojego dziadka zamknięto w więzieniu za to, że chciał wpisać się na listę uprawnionych do głosowania.
– W więzieniu? Nie wolno tego robić. Pod jakim zarzutem?
– Włóczęgostwa.
– Och, to musiało się stać gdzieś na Południu.
– W Golgotha w Alabamie, jego rodzinnym mieście. – Zawahała się, lecz postanowiła wyjawić prezydentowi całą prawdę, choć miała świadomość, że mu się ona nie spodoba. – Wiesz, co powiedział po wyjściu?
– No co?
– „Myślałem, że skoro w Białym Domu mieszka prezydent Kennedy, będę mógł głosować, ale chyba się myliłem”. Tak mi powiedział.
– Jasna cholera – przeklął z westchnieniem prezydent. – Uwierzył we mnie, a ja go zawiodłem.
– Wydaje mi się, że tak właśnie uważa.
– Co o tym sądzisz, Mario? – spytał, wciąż głaszcząc ją po palcach.
Ponownie się zawahała, spoglądając na swoją ciemną stopę spoczywającą w białych dłoniach. Lękała się, że wprawi prezydenta w rozgoryczenie. Był bardzo wyczulony na najdrobniejsze wzmianki sugerujące, że jest nieszczery bądź niegodny zaufania lub że jako polityk nie dotrzymał złożonych obietnic. Czuła, że jeśli przyciśnie go za mocno, ich romans dobiegnie końca. A wtedy ona umrze.
Jednakże musiała być szczera. Wzięła głęboki oddech i usiłowała zachować spokój.
– Moim zdaniem kwestia nie jest zbyt złożona – zaczęła. – Południowcy poczynają sobie w ten sposób, ponieważ im wolno. Prawo jest takie, jakie jest, i pozwala, by na przekór konstytucji uchodziło im to na sucho.
– Niezupełnie – zauważył Kennedy. – Mój brat przyspieszył bieg kilku pozwów Departamentu Sprawiedliwości dotyczących łamania praw wyborczych. Współpracuje z nim pewien młody bystry prawnik, Murzyn.
Maria skinęła głową.
– George Jakes, znam go. Ale te działania są niewystarczające.
Prezydent wzruszył ramionami.
– No cóż, nie przeczę.
Maria brnęła dalej:
– Wszyscy są zgodni co do tego, że należy zmienić ustawę o prawach obywatelskich. Wielu sądzi, że obiecałeś to w czasie kampanii. I teraz nikt nie rozumie, dlaczego jeszcze tego nie zrobiłeś… – Zagryzła wargę i dodała: – Ja również.
Twarz prezydenta przybrała surowy wyraz.
Maria momentalnie pożałowała swojej szczerości.
– Nie gniewaj się – rzekła błagalnie. – Za nic nie chciałabym cię denerwować, ale zapytałeś, a ja musiałam być uczciwa. – Łzy nabiegły jej do oczu. – Mój biedny dziadek przesiedział noc w więzieniu, a miał na sobie najlepszy garnitur.
Prezydent zmusił się do uśmiechu.
– Nie gniewam się, Mario, w każdym razie nie na ciebie.
– Możesz mi powiedzieć wszystko. Ubóstwiam cię i nigdy nie będę cię osądzać, chcę, żebyś to wiedział. Po prostu wyznaj, co czujesz.
– Złoszczę się chyba dlatego, że jestem słaby – odparł. – Mamy większość w Kongresie tylko wtedy, gdy możemy liczyć na demokratów z Południa. Jeśli przedłożę projekt ustawy o prawach obywatelskich, storpedują ją, ale to nie wszystko. W odwecie zagłosują przeciwko całemu pakietowi ustaw dotyczących programu polityki wewnętrznej, między innymi Medicare. A ten program mógłby poprawić warunki życia kolorowych Amerykanów nawet bardziej niż ustawa o prawach obywatelskich.
– Czy to znaczy, że zrezygnowałeś z kwestii praw obywatelskich?
– Nie. W listopadzie przyszłego roku są wybory uzupełniające. Zwrócę się do rodaków z prośbą, by pozwolili zasiąść w Kongresie większej liczbie demokratów, i wtedy będę mógł spełnić swoje obietnice z kampanii.