Krew Imperium. Brian McClellan

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krew Imperium - Brian McClellan страница 13

Krew Imperium - Brian McClellan Bogowie Krwi i Prochu

Скачать книгу

przeszukiwał kieszenie, póki nie wydobył swojej komicznie przerośniętej fajki i zapałki. Nie odpowiedział, póki nie wypuścił pierwszego obłoku dymu.

      – Tamas.

      Po kręgosłupie Vlory przebiegł dreszcz. Prychnięciem zbyła porównanie.

      – Brzmię jak każdy kompetentny generał, nie sądzisz? – Wskazała ziemną mapę. – Wiedziałeś to wszystko.

      – Oczywiście.

      – Więc dlaczego, na otchłań, kazałeś to sobie wyjaśnić?

      Bo uśmiechnął się z wyższością.

      – No?

      – Tylko się upewniałem, że wciąż to masz.

      Teraz Vlora była już naprawdę zła. Dźwignęła się z krzesła, opierając na szabli.

      – A dlaczego, do czeluści, miałabym tego nie mieć? To, że jestem praktycznie inwalidą, nie oznacza jeszcze, że nie mogę myśleć! Utraciłam magię, a nie mózg! – Ostatnie słowa powiedziała głośniej, niż zamierzała, i natychmiast rozejrzała się, by sprawdzić, kto mógł je posłyszeć. Jedynie Davd znajdował się wystarczająco blisko i starannie patrzył w inną stronę.

      Założyła ręce za plecy i naciągnęła przy tym jakiś niedoleczony mięsień w ramieniu. Złość, uznała, boli jak sama otchłań.

      – Niech cię szlag! – powiedziała Borbadorowi.

      Wzruszył ramionami.

      – Wręczyłem armię kobiecie, która przez ostatnie tygodnie nie mogła się nawet ruszyć bez pomocy. Musiałem się upewnić, że nie popełniłem błędu.

      – Dzięki za zaufanie – warknęła.

      Bo zmrużył oczy i Vlora zobaczyła, jak maska obojętności na chwilę pęka.

      – Nie myl mojej braterskiej miłości do ciebie z głupotą. Nie przekazałbym ci w ogóle dowództwa, gdybym uważał, że nie jesteś w stanie poprowadzić tej armii.

      – Och, przestań. – Gniew Vlory osłabł. – Ta armia przeznaczona była dla Taniela. Nie mów mi, że nie zaskoczyło cię, gdy usłyszałeś, że on wcale jej nie chce.

      Bo wywrócił oczami i umościł się na krześle, puszczając regularne obłoczki fajkowego dymu. Zapach tytoniu był przyjemny, z wyraźną wiśniową nutą – nie tak ostry jak papierosy Olema. Vlora zamilkła, wycofała się. Z nozdrzami pełnymi dymu, uszami – huku artylerii, spoglądała na Niżny Łajdak i zastanawiała się, kiedy Olem wróci.

      Nieco po piątej samotny żołnierz w napierśniku bez ozdób wyszedł z dynizyjskiego obozu i szedł powoli z uniesionymi rękami, krzycząc coś, co armaty zagłuszyły bez reszty. Przewrócił się, gdy dotarł do adrańskich linii.

      Kilka minut później do Vlory zbliżyła się młoda kobieta i zasalutowała wyprężona.

      – Pani generał Krzemień, mamy dynizyjskiego żołnierza i bezwarunkową kapitulację.

      – Zwyczajnego żołnierza? – spytała Vlora.

      – Tak, pani. Poinformowano mnie, że zgodnie z twoimi rozkazami możemy przyjąć kapitulację tylko z rąk sierżanta lub szeregowego żołnierza piechoty.

      Paskudne coś, co wciąż kłębiło jej się w piersi, niemalże wypchnęło odpowiedź na usta Vlory, musiała przygryźć wargi, by oprzeć się pokusie i nie nakazać ostrzału aż do rana.

      – To prawda. Proszę przekazać pułkownik Silvii, by zaprzestała ostrzału. Trzecia ma wmaszerować i przejąć miasto. Chcę mieć pełen raport i wszystkich Dynizyjczyków w niewoli, zanim zapadnie zmrok. Odmaszerować.

      Minęło kilka minut, zanim Bo odchrząknął.

      – Niemal kazałaś im dalej strzelać, prawda? Widziałem to w twoich oczach.

      – Zamknij się – warknęła Vlora, wstając. Kiedy ruszyła do swego namiotu, czuła na plecach wzrok Borbadora. Zabrała z pryczy dziennik Tamasa i skierowała się do namiotu dowództwa. Przejście takiego dystansu o własnych siłach wywołało ból, który niemal ją przygniótł. Musiała wyprostować się i poprawić kołnierz, zanim kiwnięciem głowy nakazała Davdowi, by podniósł klapę u wejścia.

      Gdy wmaszerowała do środka, wszystkie rozmowy ucichły natychmiast. Oczy zebranych zwróciły się w jej stronę. Namiot pełen był oficerów i zastępców: generałów brygad, pułkowników, majorów. Większość odwiedziła Vlorę wcześniej z banałami i życzeniami zdrowia, niemniej nadal wyglądali na wstrząśniętych, widząc ją tutaj.

      – Dzień dobry – odezwała się cicho.

      Rozejrzała się, by zobaczyć, czy dowódca Trzeciej znalazł się w namiocie z innymi oficerami, i z zadowoleniem stwierdziła, że jest nieobecny. Chciała, żeby osobiście nadzorował kapitulację Dynizyjczyków.

      – Wiem, że wielu z was czeka na rozkazy – podjęła. – I że jesteście ciekawi, co właściwie robimy na obcej ziemi, w samym środku cudzej wojny. Być może dotarły do was plotki o artefakcie o ogromnej mocy, który mają Dynizyjczycy, a Fatrastanie chcą ukraść. To wszystko prawda. Widziałam ten artefakt, w naszym posiadaniu jest zwieńczenie jednej z jego części, nie odnaleźliśmy trzeciej. Zgodnie z naszymi informacjami, jeśli przywódca Dynizyjczyków zdoła pozyskać trzy części artefaktu, tak zwane kamienie bogów, zdobędzie też możliwość zamiany swego cesarza albo siebie samego w boga. Chcę wam powiedzieć od razu: nie przybyliśmy tu, by wygrać tę wojnę dla Dynizyjczyków czy Fatrastan. Jesteśmy tu, by odebrać kamień z Landfall naszym wrogom i go zniszczyć. Potem się wycofamy i pozwolimy tym skurwysynom wybijać się do upadłego. Zrozumiano?

      Pokiwali potakująco głowami. Jeden z pułkowników z tyłu podniósł rękę, ale Vlora go zignorowała.

      – Dziękuję wam wszystkim, że przebyliście tak daleką drogę na wezwanie i za krana Uprzywilejowanego Borbadora. – Pozwoliła sobie na wszystkowiedzący uśmieszek i odczekała, by śmiechy ucichły. – Dziękuję, że daliście mi możliwość, aby raz jeszcze poprowadzić was do bitwy. Dynizyjczycy w Niżnym Łajdaku się poddali. Tu już wszystko zakończyliśmy, czekam jedynie na moich zwiadowców, by zaplanować kolejny ruch. Za godzinę chciałabym dokonać przeglądu oddziałów. To wszystko.

      Zignorowała nawałnicę pytań, przeszła na drugi koniec namiotu, znalazła wolne krzesło i usiadła z ulgą. Otworzyła dziennik Tamasa i zaczęła czytać, głucha na świat dokoła. Dopiero gdy pojawił się posłaniec z meldunkiem, że oddziały są gotowe, Vlora wstała, wsadziła sobie dziennik pod pachę i utykając, ruszyła do wyjścia.

      Gdy znalazła się na zewnątrz, oddech uwiązł jej w gardle.

      Dolina przed namiotem wypełniona była żołnierzami, stojącymi na baczność w idealnej ciszy. Niemal czterdzieści tysięcy par oczu wpatrywało się w Krzemień nieruchomo. Nie mogła nie zadać sobie w duchu pytania, cóż takiego obiecał im Bo, że ruszyli przez ocean, by rzucić się w wir wojny, i czy jej reputacja przekonała kogokolwiek z nich, żeby przybył do Fatrasty.

      Odrzuciła

Скачать книгу