Krew Imperium. Brian McClellan

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krew Imperium - Brian McClellan страница 15

Krew Imperium - Brian McClellan Bogowie Krwi i Prochu

Скачать книгу

Ilu waszych idzie naszym śladem?

      – Dziewięć oddziałów.

      – A ilu jest żołnierzy w dynizyjskim oddziale?

      – Osiem do dziesięciu – odpowiedzi były mechaniczne, wygłaszane po dynizyjsku tym dialektem, który brzmiał jak palo z dziwnym akcentem.

      – Jakie macie rozkazy?

      – Zabić was. Pojmać kilkoro. Dowiedzieć się, dlaczego tak niewielka grupa wylądowała na naszej ziemi.

      – Wasze okręty dalej ścigają nasz?

      – Tylko eskorta. Okręt liniowy wróci do portu i zawiadomi władze o możliwej inwazji.

      – Dwudziestu osób?

      Oczy żołnierza nie miały żadnego wyrazu.

      – Jesteśmy bardzo ostrożni. Nasz kraj nie jest teraz najlepiej broniony.

      Styke próbował wymyślić kolejne pytanie, na które zwykły żołnierz mógłby znać odpowiedź. Ostatnie, co powiedział Dynizyjczyk, brzmiało pokrzepiająco, ale Styke był zbyt mądry, by wierzyć przeciwnikowi na słowo. „Niebroniony najlepiej” można było różnie tłumaczyć, szczególnie biorąc pod uwagę siły, z jakimi Dyniz dokonał inwazji.

      W każdym razie znaczyło to przede wszystkim, że ktoś dowie się o tym, że Styke stanął na tutejszym brzegu. Czy Dynizyjczyków obejdzie ta informacja na tyle, że zjawią się tutaj, by sprawdzić, co się dzieje, to była całkowicie inna kwestia. Niemniej musieli się spieszyć.

      – Jak daleko za nami jest reszta twoich towarzyszy?

      Pot wystąpił na czoło żołnierza. Dynizyjczyk umierał, i to szybko. Styke nie wiedział, jak długo Ka-poel utrzyma wiarusa przy życiu.

      – Nie wiem. Rozproszyliśmy się, by was pojmać. Inni mogą właśnie zachodzić was z flanki.

      – Zasraństwo – zaklął Styke i wstał, unosząc głowę do nieba. – Musimy znaleźć ten szlak, zanim zacznie się ściemniać – krzyknął. – Uformujcie szyk, bądźcie gotowi do drogi. Chcę…

      Przerwało mu ochrypłe krakanie kruka, dźwięk powtórzył się zaraz, tym razem nieprzyjemnie przeciągnięty. Ben zatrzymał się i poszukał wzrokiem Szakala.

      – Słyszałeś?

      Szakal skinął głową skonsternowany.

      – To sygnał Markusa.

      – Znaczy, że wróg po naszej lewej został unieszkodliwiony – doprecyzował Styke, nie kryjąc zdumienia.

      – Zgadza się.

      – Przez samego Markusa?

      – Nie jestem pewien – przyznał Szakal. – Mam iść go poszukać?

      Styke poczuł, jak ściska mu się żołądek. Coś tu było nie tak, ale nie mógł dojść do tego, co właściwie.

      – Nie możemy zwlekać. Jeśli lewą flankę mamy czystą, nie zaszkodzi szybko dotrzeć do drogi. Markus nas dogoni. Dosiądźcie koni – polecił Ka-poel i Celine. Gdy tylko dziewczynka odwróciła się plecami, przykląkł przy przesłuchiwanym żołnierzu i szybko skrócił jego męki.

      – Ben – odezwał się Szakal.

      – Co jest? – Styke spojrzał na towarzysza. Palo zamarł, czujny niczym pies z nadstawionymi uszami. Styke złapał za nóż i obrócił się, podążając spojrzeniem w tym samym kierunku, w którym patrzył towarzysz. Na szczycie pagórka po prawej pojawiło się dwóch mężczyzn. Jednym z nich był Zac, brat Markusa. Drugiego Ben też rozpoznał i na jego widok włosy podniosły mu się na karku.

      Razem z Zakiem zbliżał się do nich człowiek-smok, ten, który wycofał się w trakcie batalii o Starlight. Ji-Orz. Miał identyczny mundur jak żołnierze, na których Styke zastawił pułapkę, i taksował grupę lansjerów wzrokiem. On i Zac poczęli schodzić ze wzniesienia, i choć Zac szedł spięty, to nic nie wskazywało na to, by szedł pod przymusem. Przełknął z wyraźną trudnością i gdy znaleźli się przy strumieniu, odchrząknął.

      – Szefie – zaczął – ten człowiek twierdzi, że jest twoim znajomkiem.

      Styke spojrzał wprost na Ji-Orza i bez pośpiechu starł dwoma palcami krew ze swojego ostrza.

      – Człowiek-smok.

      – Jak się miewasz, Benie Styke – odpowiedział Orz po adrańsku. – Przyszedłem zawrzeć z tobą umowę.

      – Wstrzymaj się z tym chwilę – przerwał mu Styke. – Najpierw powiedz, jak się tu, na otchłań, dostałeś.

      Przemknął wzrokiem po towarzyszach, nie miał wątpliwości, że poradziliby sobie z człowiekiem-smokiem, ale nie bez dotkliwych strat.

      Orz uniósł jedną brew i powiódł swobodnym, zbyt swobodnym spojrzeniem po lansjerach, przez ułamek chwili zatrzymując wzrok na Ka-poel.

      – A jak sądzisz?

      – Ukrywałeś się na „Hyzie” – wypalił Zac.

      Człowiek-smok popatrzył na niego z nieprzeniknioną twarzą.

      – Tak.

      – Gdzie? – Zac odezwał się ponownie. Styke pomyślał, że należałoby go uciszyć, ale sam też chciał wiedzieć. „Hyz” nie był szczególnie wielką jednostką.

      – Tuż pod dziobem. Było tam dość miejsca, by ukryć się w olinowaniu tak, by nikt tego nie widział. Gdyby kapitan zleciła jakieś prace przy stępce w spokojny dzień, zostałbym odkryty.

      – I wisiałeś tam przez dwa tygodnie? – zapytał Styke obojętnym tonem. Sam spędził znaczną część podróży, rzeźbiąc i obserwując mewy z pokładu dziobowego. A Orz przez cały czas był zaledwie kilka kroków dalej. Ta myśl budziła niepokój.

      – Dwa razy zakradłem się na pokład po wodę i jedzenie. Ale poza tym, owszem – odparł Orz, jakby nie dokonał niczego szczególnego.

      – W czasie burzy?

      – To było… nieprzyjemne – przyznał. – Większość mojego ubrania została poszarpana na strzępy. Musiałem porzucić skórę smoka. Dlatego teraz noszę to. – Obciągnął źle dopasowany mundur. – Czy te wyjaśnienia zaspokoiły twoją ciekawość, czy wolisz wierzyć, że dopłynąłem tu wpław?

      Styke przez moment zastanawiał się nad odpowiedzią. Minął ponad miesiąc od bitwy o Starlight. Teoretycznie Ji-Orz miał dość czasu, by przemknąć się na nabrzeże, wskoczyć na dynizyjski okręt i teraz wylądować razem z żołnierzami, którzy ścigali lansjerów. Ale to byłby zbieg okoliczności wszech czasów, gdyby Orz skończył na pokładzie tego samego okrętu, który ostatecznie ruszył w pogoń za „Hyzem”. Styke pokręcił głową. Tak czy inaczej, to była bardzo dziwna historia. A Ben, tak czy inaczej, nie wierzył człowiekowi-smokowi.

Скачать книгу