Krew Imperium. Brian McClellan

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krew Imperium - Brian McClellan страница 14

Krew Imperium - Brian McClellan Bogowie Krwi i Prochu

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Vlorze udało się skinąć głową.

      – Wiesz, w zasadzie powinni zwracać się do ciebie per „marszałku polny”.

      Zastanowiła się nad tą sugestią. I musiała walczyć z podświadomością, której podobało się, jak brzmi tytuł: marszałek polny Krzemień.

      – Generał wystarczy – odpowiedziała. Minęła Bo i zrobiła kilkanaście kroków do miejsca, gdzie zebrał się sztab. Nie mogła wręcz oderwać spojrzenia od żołnierzy, których miała przed sobą. Przypomniało jej się zdanie z dziennika przybranego ojca.

      „Z adrańską armią polową – pisał Tamas w czasie wojen gurlańskich – gdyby tylko oczyścić ją z durni i odpowiednio zaopatrzyć, mógłbym podbić cały świat”.

      Pomyślała sobie, że oto doświadczała takiego uczucia, jakie skłoniło Tamasa do napisania tych słów.

      – Przyjaciele – odezwała się w końcu do członków sztabu – nie dysponuję głosem na tyle donośnym, by wygłosić mowę, ale przekażcie żołnierzom, że to najwspanialsza armia, jaką widziałam w życiu.

      Podniosła głowę i od razu zauważyła jeźdźca, który pojawił się na szczycie wzgórza. Zatrzymał się, zapewne i na nim zrobiło wrażenie to, co zobaczył. Vlora podniosła rękę i przywołała go machnięciem.

      Jeden z jej zwiadowców powrócił z raportem. Mężczyzna zeskoczył z konia przy namiocie dowództwa i zbliżył się z wyraźnym szacunkiem, zasalutował Vlorze, a potem członkom sztabu.

      – Jakie wieści? – spytała. – Mów tak, by generałowie mogli cię usłyszeć.

      – Byłem na południowym wschodzie – odparł zwiadowca. – Przywożę wieści z Nowego Adopestu.

      – Jak wygląda sytuacja?

      – Cały czas są oblegani przez Dyniz. Błagali o pomoc Lindet, ale żadna z fatrastańskich armii nie zdołała się przebić. Posłańcy, których spotkałem w mieście, twierdzą, że Nowy Adopest nie wytrzyma tygodnia.

      Vlora popatrzyła na członków sztabu, świadoma tego, co musi dziać się w ich głowach. Powiedziała im, że nie mają wybierać stron w konflikcie, ale Fatrastanie byli w większości Kresjanami i znaczną ich część stanowili emigranci z Adro. Niektórzy z generałów mieli pewnie przyjaciół albo krewnych w Nowym Adopeście. Było nie było, miasto założyli ich przodkowie.

      Vlora zamierzała dać lekcję. Lekcję swym oficerom, Fatrastanom i Dynizyjczykom.

      – Wyślijcie rozkazy flocie. Mają przełamać dynizyjską blokadę portu, ale niech nie podejmują żadnych kontaktów z miastem.

      – A my? – spytał jeden z generałów brygady.

      – Większość tych ludzi nie widziała krwi od czasów kezańskiej wojny domowej. Nie chcę dotrzeć do Landfall z zaśniedziałym wojskiem. Dajmy im szansę poćwiczyć.

      5

      ROZDZIAŁ

      Styke klęczał w gęstym, czepliwym podszycie, próbując zignorować jakieś stworzenie wędrujące mu po karku, i patrzył, jak dwa oddziały dynizyjskiej piechoty morskiej brną przez strumień, tak blisko, że niemal mógłby ich dotknąć. Żołnierze sprawiali wrażenie czujnych i uważnych, a każdy z nich spoglądał w innym kierunku, by nikt nie zbliżył się do nich niezauważony, podczas gdy dwóch na czele tropiło lansjerów Styke’a przez błoto, wodę i skały.

      Ben przywarł plecami do kamiennej formacji, jednej z tych, które sterczały ostro z bagien. Nie wydał ani dźwięku, nawet nie odetchnął. Znajdował się zbyt blisko. Spojrzenie jednej z żołnierzy prześliznęło się nad jego głową i Dynizyjka dźgnęła bagnetem rośliny, mijając kolano Styke’a o cale. Chwilę później ostatni z żołnierzy zatrzymał się tuż obok Bena. Powiedział coś po dynizyjsku, obrócił się przodem i zaczął rozpinać spodnie.

      W imię zasadzki Styke był gotów znieść wszelkiego rodzaju robactwo, ale nie zamierzał w żadnym razie pozwalać, by ktoś na niego naszczał. Stęknął cicho, błysnął nóż i gardło Dynizyjczyka zostało rozpłatane, zanim tamten powiedział choćby słowo. Ben wyskoczył z podszytu, kiedy jego pierwsza ofiara zwalała się na ziemię. Przebił kolejnego żołnierza, trzeciemu też poderżnął gardło, po czym cofnął się o dwa kroki, zanim reszta oddziału odwróciła się, by stawić mu czoła.

      – Teraz! – ryknął i skrył się w zaroślach.

      Dwadzieścia karabinów, ukrytych nieco dalej w górę strumienia, wystrzeliło jednocześnie, ścinając oddziały piechoty. Styke nasłuchiwał świstu kul – jedna uderzyła w skałę zaledwie stopę od jego głowy – a gdy umilkły, odliczył do dziesięciu i wyszedł z ukrycia.

      Tylko sześciu żołnierzy pozostało na nogach. Lansjerzy spadli na nich, wymachując karabinami i nożami. Trzeba było jednak przyznać, że Dynizyjczycy nie poddali się bez walki. Ranni co do jednego, zwarli szyk i odpowiedzieli ogniem, a potem zaczęli używać bagnetów. Styke liczył, że odwrócą się i wycofają ku niemu, ale żaden tego nie zrobił.

      Resztki oddziału broniły się może minutę, zdołali jednak zranić czterech lansjerów, a dwóch z tych czterech leżało na ziemi. Ben dołączył do towarzyszy i zatrzymał się jedynie na moment przy poległym Dynizyjczyku, by wytrzeć ostrze z krwi.

      – Nie mamy czasu – szczeknął. – Naszym śladem idzie co najmniej sześć takich oddziałów. Szakal, bierz konie. Sunin, opatrz rannych. Musimy zachować przewagę nad tymi skurwysynami albo to bagno stanie się naszym grobem.

      Rzucili się wykonywać rozkazy, a Styke gwizdnął przeszywająco. Chwilę później Ka-poel i Celine wyłoniły się spomiędzy drzew. Celine popatrzyła na ciała jak dziecko, na którym połamane lalki nie robią żadnego wrażenia. Ka-poel przyglądała się efektom potyczki z o wiele chłodniejszym, niemal naukowym podejściem.

      – Jeśli jeden z nich jeszcze dycha, musi mówić – oznajmił Styke. – Możesz to zrobić?

      Ka-poel zamachała rękami.

      Myślałam, że nie lubisz moich metod – przetłumaczyła Celine.

      – Nie lubię. Ale teraz muszę utrzymać się przy życiu.

      Ka-poel wywróciła oczami i ruszyła ku Dynizyjczykom. Sprawdziła trzech, zanim wreszcie kucnęła przy jednym z nich – mężczyźnie o wychudłej, niemłodej twarzy doświadczonego weterana. Usta miał pełne krwi, zęby zaciśnięte, ale szczerzył się do nich buńczucznie, przytrzymując jelita, które wypadły z wielkiej rany brzucha. Ka-poel zamoczyła palce w jego krwi i dotknęła nimi policzków i czoła żołnierza. Wiarus zmrużył oczy, po czym nagle otworzył je szeroko i ze zrozumieniem. Zaczął dygotać, szarpiąc przy tym brzuch, jakby chciał przyspieszyć własną agonię.

      – Wygląda na to, że wiedzą, do czego zdolne jest Kościane Oko – mruknął Styke. Spojrzał przez ramię, by upewnić się, że lansjerzy wykonują jego rozkazy. Już prowadzili konie z kryjówki z powrotem

Скачать книгу