Krew Imperium. Brian McClellan

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krew Imperium - Brian McClellan страница 17

Krew Imperium - Brian McClellan Bogowie Krwi i Prochu

Скачать книгу

przez centrum stolicy w kraju, do którego nie wpuszcza się obcych?

      Orz uśmiechnął się z powagą.

      – Przybysze z zewnątrz nie są niespotykani w Dynizie.

      Ka-poel zamachała rękoma.

      Wyjaśnij.

      – Rozbitkowie z zagranicznych statków, niemądrzy odkrywcy, potomkowie garstki rodzin kupieckich, którym pozwolono pozostać, gdy Dyniz zamknął granice. Mamy całą… – zawahał się, szukając właściwego słowa – „podkulturę”, tak byście to chyba powiedzieli, związaną z przybyszami z zewnątrz. Wyjaśnianie trwałoby zbyt długo, ale większość z nich jest niewolnikami, jedynymi legalnymi niewolnikami w cesarstwie.

      – Chcesz, żebyśmy udawali niewolników? – zapytał Styke ostro. Natychmiast przypomniał sobie lata spędzone w obozie pracy, skutych ze sobą skazańców, zmuszonych do kopania rowów za miskę wieczornej kaszy. Z trudem zdusił płomień furii, który nagle zapłonął mu w piersi.

      – Tak, niewolników. – Orz mówił szybko, bowiem kilku lansjerów wyraziło te same obawy, które obudziły się w duszy Bena. – Jednak słowo „niewolnik” ma dla was i dla mnie inne znaczenie. W Dynizie niewolnicy należą do Domu. Nie mogą wybrać którego, ale mają pracę, rodziny, zapewnione bezpieczeństwo. Wielu z nich zostaje strażnikami Domu. Są niewolnikami, lecz są też dobrze traktowani.

      Styke odprężył się nieco, poruszył barkami i kiwnięciem głowy nakazał Orzowi mówić dalej.

      – Jestem człowiekiem-smokiem. Niewielu ludzi ośmieli się kwestionować moje słowo, gdy zobaczą te tatuaże. Mogę podawać się za eskortę dwudziestu niewolników i – wskazał zbroję przytroczoną do Amreca – zakupionych dwudziestu zbroi z północy. Póki będziemy poruszać się bez opóźnień i wahania, nie powinniśmy mieć żadnych problemów. – Orz rozłożył ramiona, wodząc spojrzeniem po twarzach lansjerów, ponownie zawieszając spojrzenie na Ka-poel o ułamek chwili dłużej.

      Styke poczuł ukłucie gdzieś z tyłu umysłu. Popatrzył w stronę bagna w nadziei, że zobaczy któregoś ze swych zwiadowców. Ci przeklęci Dynizyjczycy mogą dopaść ich w każdej chwili, musiał zacząć przygotowywać zasadzkę albo ruszać.

      – My zyskamy więcej na tym układzie niż ty – stwierdził. – Dlaczego?

      – Ponieważ wasz plan zburzy lokalną politykę i zamaskuje zniknięcie moich rodziców – powiedział Orz otwarcie. – I nie sądzę, byście mieli szansę odnieść sukces. To misja samobójcza i pociąga mnie w ten sam sposób, jak pociągało splunięcie pod stopy cesarzowi, którego nie kochałem, mimo że wiedziałem, że poniosę konsekwencje tego czynu.

      – On myśli, że lituje się nad grupką prostaczków – warknął ktoś z tyłu.

      Orz uniósł dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym i szczery uśmiech wykrzywił kącik jego ust.

      – Wręcz przeciwnie. Widziałem, jak Ben Styke zabił kilku ludzi-smoków w czasie jednej potyczki. Widziałem, jak Szaleni Lansjerzy zmasakrowali najlepszą dynizyjską kawalerię. I widziałem, jak ona – wskazał Ka-poel – złamała najpotężniejszego Kościane Oko na świecie. Jesteście jedynymi ludźmi, którzy moim zdaniem mogliby w ogóle myśleć o wykonaniu tego zadania, i nawet jeśli polegniecie, próbując, przysporzy to Ka-Sedialowi niejednej bezsennej nocy. I tyle mi wystarczy.

      Styke rozważał możliwości. Czy to był podstęp? Czy choć jedno słowo Orza było prawdą? Jeśli tak, czy Ben miał jakieś inne opcje, jak tylko mu zaufać? Zerknął na Ka-poel i zastanowił się, czy nie skłonić jej, by zażądała krwi od człowieka-smoka. Ale jeśli Orz mówił prawdę, to żądanie może skłonić go do wycofania propozycji. Wtedy Styke i jego ludzie zostaliby bez żadnej pomocy na obcym terenie, nie mając szans na dotarcie do pozostałych.

      Mokradła znów przyciągnęły jego uwagę, bo dwie sylwetki wyskoczyły z podszytu i brnęły przez szeroki, choć płytki strumień. Zac i Markus. Obaj pokryci byli bagienną mazią, mieli brudne twarze i szeroko wytrzeszczone oczy. Przepchnęli się przez towarzyszy i Markus nabrał powietrza, z obawą zerkając w stronę Orza, zanim kiwnął głową Styke’owi.

      – Em… szefie.

      – Wykrztuś to wreszcie – rozkazał Styke.

      – Ben, wszyscy żołnierze, którzy zeszli na ląd, są martwi.

      – Jak to martwi?

      – Sześćdziesięciu czterech. Wszyscy martwi. Wygląda, jakby ktoś wybierał grupę po grupie, nie mieli nawet szansy dobyć broni. – Popatrzył na mundur Orza. – Jeden z nich był nagi.

      Styke powoli zwrócił się w stronę Orza.

      – Zabiłeś własnych rodaków.

      Człowiek-smok wzruszył ramionami.

      – Nie pierwszy raz i nie ostatni. Pochodzili z Domu, który w czasie wojny domowej był moim wrogiem, więc nie czuję się winny. Poza tym uważałem, że to jedyny sposób, żeby przekonać was co do uczciwości moich intencji.

      Sześćdziesięciu czterech ludzi rozproszonych na bagnach, wybitych do nogi w ciągu mniej więcej godziny. I Styke nie słyszał ani jednego strzału. Zamyślony obracał na palcu sygnet, dociskając kciukiem czubek lancy, aż zabolało.

      – Czego potrzebujesz, by przeprowadzić nas przez Talunkę?

      – Talunlikę – poprawił Orz. – Dynizyjskich barw na początek. Paszportów. Broni. Czego nie zabierzemy trupom, dostaniemy w najbliższym dużym mieście. I twoi ludzie muszą zachować całkowite milczenie przez najbliższy tydzień. Nie możemy ryzykować, że ktoś zorientuje się, że nie mówią po dynizyjsku.

      – Dobra. – Styke raz jeszcze zerknął na Ka-poel. Odpowiedziała mu nieznacznym skinieniem głowy.

      Żałował, że nie ma tu Ibany, mógłby z nią to wszystko omówić, z nich dwojga to ona była tą rozsądniejszą.

      – Zawracamy, ludzie. Rozbierzemy martwych i się obmyjemy. Orz nauczy was, jak po dynizyjsku napisać: „Złożyłem śluby milczenia”. Kiedy dotrzemy do głównej drogi, pierwszemu, który odezwie się do kogoś innego niż do mnie, wcisnę sygnet do wnętrza czaszki. Czy to jasne?

      Lansjerzy odpowiedzieli mu z ociąganiem, kiwając głowami, po czym zawrócili, skąd przyszli, a większość obrzucała mijanego Orza niechętnymi spojrzeniami.

      Orz pociągnął nosem.

      – Może zadziałać.

      – To dobrze, bo za otchłań ci nie ufam, ale w jednym wypadku na pewno mówisz prawdę.

      – O?

      – To samobójcza misja – powiedział Ben cicho. – Najpewniej wszyscy zginiemy.

      6

      ROZDZIAŁ

      Jesteś tego pewna?

Скачать книгу