Krew Imperium. Brian McClellan

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krew Imperium - Brian McClellan страница 21

Krew Imperium - Brian McClellan Bogowie Krwi i Prochu

Скачать книгу

pojawia się, gdy ktoś udowodnił swoje racje.

      Tak, chciał jej powiedzieć, tak czuje się człowiek bezradny, jak reszta z nas. Ale mądrze zachował tę opinię dla siebie.

      Im głębiej wchodzili, tym wyraźniej Michel widział, że nie tylko pożary zmieniły Ognistą Jamę. Slumsy zalewała dynizyjska propaganda. Każde skrzyżowanie krętych przejść i uliczek było wręcz pokryte plakatami i ulotkami dowodzącymi, że Palo będą wiedli lepsze życie pod dynizyjskim panowaniem. Powtarzał się motyw połączonych w uścisku dwóch piegowatych dłoni, pod którymi czernił się napis: „Dynizyjczycy i Palo: kuzyni zjednoczeni” po adrańsku, dynizyjsku i w palo.

      Michel zatrzymał się, by dokładniej obejrzeć jeden z plakatów, i znalazł maleńki znak ukryty w jednym z piegów na lewej dłoni. Pokazał go Ichtracii.

      – Znam artystę, który zrobił ten plakat. Kiedyś pracował jako propagandysta dla Czarnych Kapeluszy. Najwyraźniej Dynizyjczycy przeciągnęli go na swoją stronę.

      – Łatwiej zawierać przyjaźnie, niż robić sobie wrogów – stwierdziła Ichtracia.

      – Gdyby tylko Lindet mogła to zrozumieć – odparł Michel i powstrzymał się przed dalszym komentarzem. Nie do końca wierzył, że Dynizyjczycy składają ofiary z Palo. Niemożliwym było przyjąć coś takiego na wiarę w stu procentach. Wszystkie gazety i propaganda trąbiły nieustannie o zjednoczeniu. Wszystko wskazywało na to, że Palo traktowani są dobrze. Z trudem przychodziło mu porównanie zmian, jakie widział, ze zmianami, jakich się spodziewał. Ale czego właściwie się spodziewał? Ogień i propaganda wprawdzie pozostawiły swój ślad, lecz to ciągle była Ognista Jama.

      Nie zatrzymywali się już, póki nie dotarli do wąskiej uliczki, gdzie pod nogami mieli bruk, a nad głowami niebo – niewielki skrawek błękitu pomiędzy dwoma wysokimi i zniszczonymi budynkami. Widok czystego nieba był w Jamie rzadkością i wzdłuż uliczki sklepy tłoczyły się tak ciasno, jak tylko to było możliwe, na zmianę z dziesiątkami ciemnych wejść prowadzących do palarni mala, burdeli, kasyn i tysiąca innych zakamarków. Tłum tu przelewał się tak gęsty, że ledwie dawało się przejść. Michel ujął Ichtracię mocno za ramię i torował im obojgu drogę.

      Wypatrzył wąskie wejście i ruszył w tamtym kierunku. Przepchnęli się na drugą stronę ulicy i zdołali stanąć na progu. Wtedy Michel dwukrotnie sprawdził znak nad drzwiami. Na szyldzie wymalowano mężczyznę w piekarskiej czapce i z opuszczonymi spodniami, a napis głosił: „Kucający Młynarz”. Holując za sobą Ichtracię, Michel wszedł do lokalu.

      Zeszli po trzech stopniach do chłodnego i wilgotnego pomieszczenia, słabo oświetlonego gazowymi lampami. Tak jak na zewnątrz kłębił się tłum, tak tu siedziało jedynie kilka osób. Michel zatrzymał się na moment na najniższym stopniu, by oczy przyzwyczaiły mu się do półmroku, po czym szybko wypatrzył w kącie znajomą postać.

      Szmaragd siedział plecami do ściany, z podciągniętym kolanem, nogą wspartą na ławie, i popijał coś z cynowego kubka. Okulary o zielonych szkłach przesunął na czubek głowy, a jego uderzająco biała skóra wyróżniała go spośród Palo siedzących w pomieszczeniu.

      Michel wyminął zygzakiem ławy i stoły, po czym usiadł naprzeciwko Szmaragda.

      – Dziwi mnie, że chciałeś spotkać się w publicznym miejscu, i to w Jamie.

      Szmaragd podniósł głowę, okulary opadły mu na nos.

      – Na Kresimira – zaklął, wodząc od Michela do Ichtracii oczami spod przymrużonych powiek. – Zupełnie nie wyglądacie jak wy.

      – O to chodziło – odparł Michel. Tymczasem Ichtracia zajęła miejsce tuż za nim, przy ścianie.

      – To przez Dynizyjczyków – wyjaśnił Szmaragd z nutą niepokoju w głosie. – Zaczęli przysyłać swoich ludzi do pracy w kostnicy. Teoretycznie ja nadal tam rządzę, ale nie ufam oczom i uszom na własnym terytorium. Dlatego spotykamy się tutaj.

      – Lubią mieć w rękach służby publiczne – skomentowała Ichtracia, opierając się o ramię Michela. – Dziwię się, że tyle z tym zwlekali.

      Szmaragd obrzucił Ichtracię badawczym spojrzeniem. Kiedy Michel przykuśtykał do niego zaraz po konfrontacji z Ka-Sedialem, Szmaragd jasno dał do zrozumienia, że nie ufa Uprzywilejowanej, i najwyraźniej nie zmienił zdania.

      – Tak, no cóż, to utrudni mi nieco oddawanie się mojemu hobby. Jestem znany w Jamie. Od czasu do czasu pomagam w jednej z klinik. Wyświadczyłem Palo dość przysług, by zostawiono mnie w spokoju. Zatem tak, wszystkie nasze spotkania będą musiały mieć miejsce tutaj.

      – To mnóstwo przysług – podsumował Michel. – Czyli bycie szpiegmistrzem to teraz hobby?

      – Tak – warknął Szmaragd. – I powinieneś to sobie zapamiętać. Jeśli za bardzo będziesz na mnie polegał, pewnego dnia możesz przyjść, szukając pomocy, i odkryć, że spakowałem manatki i ruszyłem do Brudanii.

      Michel zacisnął zęby. Szmaragd miał oczywiście rację. Był aż nadto szczery i bezpośredni, mówiąc, że może być użyteczny tylko do chwili, gdy nie wystawi się na ryzyko.

      – W takim razie nie przedłużajmy. Potrzebuję wszelkich informacji o bieżącej sytuacji.

      Szmaragd spojrzał na niego ze sceptycyzmem.

      – Jakich informacji na jaki temat? Ruchów wojsk? Przybycia dynizyjskich polityków?

      – Nie, nie. – Michel ucisnął palcami grzbiet nosa. – Przepraszam, powinienem sprecyzować.

      – Powinieneś.

      – Potrzebujemy informacji na temat Palo – dodała Ichtracia.

      – A dokładniej?

      – Plotek – doprecyzował Michel. – Komu przychylna jest opinia publiczna. Publicznych wydarzeń. W ogóle co się działo od czasu, gdy stąd wyjechałem.

      – Niewiele, szczerze mówiąc – skrzywił się Szmaragd. – Zamieszki ucichły, jeszcze kiedy tu byłeś. Poza pożarami, które wybuchły przy początkowym ataku Dynizyjczyków, inwazja dotknęła Palo w najmniejszym stopniu. Niektórzy wyjechali, oczywiście. Inni przenieśli się do opuszczonych domostw w Górnym Landfall. Pozostali… – Zrobił gest wskazujący wszystkich wkoło. – Pozostali zajmują się swoimi sprawami.

      Michel wymienił z Ichtracią zaniepokojone spojrzenia.

      – To wszystko?

      – Musisz być dokładniejszy, jeśli chcesz usłyszeć więcej – powtórzył Szmaragd nieco już zirytowany.

      – Zniknięcia – podsunęła Ichtracia.

      Michel pokiwał głową.

      – Właśnie. Ludzie znikający bez wieści. Dzieci. Starsi. Tacy, których nikt nie szuka.

      Szmaragd zastanowił się chwilę nad odpowiedzią.

      – Tacy ludzie zawsze znikają w czasie wojny. Szukacie czegoś konkretnego?

      – Owszem, ale nie sądzę, że powinieneś

Скачать книгу