Blaski i cienie II Rzeczypospolitej. Sławomir Koper
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Blaski i cienie II Rzeczypospolitej - Sławomir Koper страница 9
„Każdy wchodzący klient – wspominał publicysta Zbigniew Pakalski – był natychmiast przechwytywany przez wolnego ekspedienta i załatwiany od początku do końca w jednym miejscu, z tym że po rozstawione w różnych miejscach towary biegał sprzedawca, a nie kupujący. Ciekawe, że tam się mijali i nawzajem sobie nie przeszkadzali”30.
Sklepy dbały o swój wizerunek, zakupione towary pakowano w papier i torebki z logo firmy, a sprawunki przewiązywano eleganckim sznurkiem z drewnianym kołkiem, który służył jako uchwyt. Kołki i sznurki również miały znaki firmowe, a projektowali je najwybitniejsi polscy plastycy z Zofią Stryjeńską na czele! Eleganckie sklepy w centrum stolicy były powszechnie znane, przyjezdni traktowali je jako jedną z atrakcji turystycznych miasta.
„Zabytki i osobliwości historyczne Warszawy mają licznych miłośników – tłumaczyła propagatorka rzemiosła i sztuki ludowej Janina Orynżyna w przewodniku przygotowanym przez współpracowników »Wiadomości Literackich« – ale żaden przeciętny turysta nie wyjedzie ze stolicy, zanim nie spędzi co najmniej kilku godzin przed wystawami sklepów, choćby na Marszałkowskiej i Nowym Świecie. Przybysze stoją olśnieni przepychem sklepów spożywczych, istnym rogiem obfitości wszelkich płodów ziemi – złocistej krągłości owoców, krwistych płatów mięsiwa, lśniących pokładów ryb, brunatnych brył i wieńców wędlin, srebrnych piramid konserw. (…) Starsi przyjezdni dziwią się niespotykanej za czasów ich młodości obfitości nowalii, które robią wiosnę w sklepach już w grudniu, gospodynie (…) uczą się przyrządzania ryb, które wyrzuca do Warszawy polskie morze”31.
Lijewski, Simon i inni
Warszawa zawsze lubiła się bawić, a jej elity – jeszcze bardziej. Centrum stolicy obfitowało w różnego rodzaju lokale gastronomiczne, z których najważniejsze mieściły się w okolicach Krakowskiego Przedmieścia, Nowego Światu i Marszałkowskiej. Tam właściwie każdy mógł znaleźć dla siebie coś odpowiedniego.
Do warszawskich obyczajów należała wizyta w lokalu po seansie teatralnym lub kinowym. Młodzież z reguły odwiedzała cukiernie, a ludzie w bardziej statecznym wieku wybierali kolację w restauracji. Wieczorami najlepsze lokale przeżywały oblężenie, chociaż na brak klienteli nie narzekały również w ciągu dnia. Czas realizacji zamówienia wynosił 15 minut (z przyniesieniem potrawy do stolika), a za opóźnienie osobiście płaciła obsługa restauracji!
Znakomitą renomą cieszyła się restauracja Lijewskiego położona naprzeciwko uniwersytetu. Lokal posiadał „pretensjonalne wnętrze, umajone zielenią asparagusów i paproci, utrzymane w jakimś japońsko-secesyjnym stylu”. W pierwszej sali „mieścił się bufet i olbrzymie akwarium, które służyło za bazę przeznaczonych na patelnię szczupaków, karpi i sandaczy”. Akwarium stwarzało jednak pewne niebezpieczeństwo, albowiem zdarzyło się podobno kilka razy, że wpadli do niego nietrzeźwi goście…
W czasach II Rzeczypospolitej restauracją kierował Antoni Czaplicki, jej obsługa liczyła 60 osób, a wśród gości lokalu bywały pierwsze nazwiska kraju. W zaraniu niepodległości restaurację upodobali sobie również przebywający w Warszawie oficerowie francuskiej misji wojskowej, a szczególnie kapitan Charles de Gaulle. Przyszły prezydent Francji „zajadał się polskimi zrazami zawijanymi z kaszą, a także bardzo lubił żurek i ozór w szarym sosie”.
Inna sprawa, że zrazy z kaszą przyrządzano wówczas w tak atrakcyjny sposób, iż trudno, by komuś nie smakowały. Najpierw ścinano piętkę niewielkiego bochenka razowego chleba, a po wyjęciu miękiszu resztę „suszono na kość w piecu”. W ten sposób powstawało naczynie, które „wypełniano porcją zrazów z czarną kaszą i po zalaniu obficie sosem z grzybami wkładano do pieca”. Rezultat był podobno oszałamiający.
Do stałych bywalców lokalu należał Arnold Szyfman, który cenił zarówno czas, jak i dobre jedzenie.
„Dyrektor Teatru Polskiego miał blisko – wspominał znany smakosz Władysław Płachciński – przemierzał odległość do Lijewskiego w ciągu dwóch minut. Widywano go tam z rodzicami, którzy odwiedzali syna, przyjeżdżając z dalekiego Krakowa. Jadali u »Lija« wspólny, rodzinny obiad”32.
Największą konkurencją dla Lijewskiego była restauracja Simona i Steckiego przy Krakowskim Przedmieściu 8. Tradycje miejscowego składu win sięgały 1825 roku, ale w pierwszych latach niepodległości lokal marnie egzystował. Wobec tego „około 1924 roku Simon uznał, że należy wpuścić trochę świeżej krwi”, i zatrudnił „fachowego knajpiarza Jordana”.
„(…) knajpę powiększono – relacjonował Płachciński. – Wybudowano krytą werandę z centralnym ogrzewaniem i fontanną pośrodku. Przed oknami ustawiono żardiniery z doniczkami i kolorowymi latarniami. (…) Piwnice, choć naruszone nieco przez wojnę, były dobrze zaopatrzone. Poza tym dwaj spece – Simon i dawny kiper Jordan – natychmiast zaczęli je »odnawiać« i wzbogacać nowymi trunkami”33.
Nie wszystkie trunki były jednak równie znakomite. Jordan wprowadził do sprzedaży starkę SS, która wprawdzie „nie była złą wódą, ale w niczym nie przypominała prawdziwej, legendarnej starki, jaką otrzymywano z okowity przechowywanej przez kilkanaście lat w dębowych beczkach po winie węgierskim”. Ale Jordan doskonale wiedział, że nie wszystkich klientów stać na koszmarnie drogi trunek, a większość z nich chciała choć przez chwilę poczuć przynależność do finansowej elity stolicy.
Jordan był typem uczciwego restauratora, nigdy nie zhańbił się praktykami podobnymi do obyczajów prowadzącego winiarnię U Fukiera Edwarda Krzemińskiego. Ten restaurator „wmawiał gościom różne bujdy, a podawał im podłe wino za drogie pieniądze”. Kupował bowiem tanie alkohole w hurtowych ilościach i „sprzedawał je za wysoką cenę”. A goście reagowali różnie – „zalanym było wszystko jedno, co piją”, ale „trzeźwi nie dawali się nabierać”. Znawców win przecież nad Wisłą nie brakowało…
Wizyty u Simona i Steckiego należały do dobrego tonu, ich cieszącą się uznaną sławą restaurację chętnie odwiedzali również przybysze z prowincji. Czasami rodziło to nieporozumienia, gdyż przyjezdni próbowali wprowadzać zwyczaje panujące w lokalach w ich rodzinnych miastach.
Karykaturzysta Zdzisław Czermański był kiedyś świadkiem jak u Simona i Steckiego pojawił się Stanisław Cat-Mackiewicz. Znakomity publicysta zachował się jak klasyczny przybysz z litewskich lasów:
„Wszedł na salę szerokim krokiem – typowy mieszkaniec prowincji – masywny, w przykrótkiej, obcisłej kurtce i w tak zwanych pumpach, czyli obfitych spodniach kończących się pod kolanem. (…) Wziął do ręki kartę, ale od razu ją odrzucił i rozłożył gazetę. Po chwili zamówił wódkę i zerwawszy się od stołu (dzisiaj mógłbym powiedzieć z właściwym mu hałasem), przeszedł szybko do pierwszej salki, w której pod szkłem leżały nowalie. Naraz posłyszałem podniesione głosy. Wysoki Mackiewicza i gruby kierownika restauracji. Co to, sprzeczka? O co? Czyżby im poszło o ogórek? Ale dlaczego starszy pan odmówił Mackiewiczowi ogórka?”34.
Mackiewicz postawił na swoim – powrócił na salę z dużym ogórkiem w ręku, mówiąc, że „u siebie w Wilnie je tyle ogórków, ile mu się podoba”. Nie był to jednak koniec problemów z upartym publicystą. Mackiewicz ponownie zamówił wódkę, po czym zażądał „wiązki rzodkiewek i szklanki herbaty z mlekiem”. Następnie była kolejna wódka i kolejny ogórek wykradziony pod nieobecność kierownika. „Bojowy kresowiec” zamówił jeszcze pół karafki węgierskiego wina, a następnie powrócił do herbaty z mlekiem. Kierownik udawał, że nie