Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pacjenci doktora Garcii - Almudena Grandes страница 31

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes

Скачать книгу

że po wsiach ludzie nie bardzo zawracają sobie głowę rejestracją w urzędzie.

      Tamtych było co najmniej trzech, sami Hiszpanie. Kiedy zdołał się skupić, usłyszał wreszcie rozmowę; nie, cholera, nie, nigdzie go nie będziemy zabierać, dalej uważam, że trzeba go porządnie wypytać, nie słyszałeś, co mówił Paco? Kurwa mać, dajże już spokój!

      – Jedynie frankiści mogliby cię zdemaskować, bo całe życie rzekomego Cuesty upłynęło w innej strefie.

      Z czystego zawodowego przyzwyczajenia próbował odgadnąć, do jakiej organizacji należą, gdy nagle dotarło do niego, że przecież umrze, a zmarli nie mogą przekazywać informacji. Potem auto się zatrzymało i jeden z pasażerów zaprotestował. Odbiło wam? To nie miejsce na takie akcje! Zamknij się już wreszcie! Ktoś wywlókł go za ramię, ale to nie był ten, który protestował, ani ten, który mu odpowiedział. Silnik auta ciągle pracował, kiedy rzucili go na ziemię. Usłyszał huk pierwszego wystrzału, poczuł ogień w boku i pomyślał, że umiera. Potem już nic nie czuł.

      Ale Manuel Arroyo Benítez zawsze miał wielkie szczęście i wielkiego pecha, ponieważ zmarli nie słyszą.

      – Powinien się jakoś nazywać…

      Zmarli nie otwierają oczu i on nie mógł ich otworzyć. Zmarli nie czują i on nie czuł. Zmarli się nie ruszają i on się nie ruszał.

      – Jak się nazywa tamten? Nie, nie ten, ten na drugim łóżku…

      Zmarli nie słyszą, ale on usłyszał swoje nazwisko, Felipe Ballesteros Sánchez, nim jego słuch bardzo powoli znów odmówił współpracy. Walczył, chciał dalej słuchać, a kiedy to się nie udało, poczuł, że coś mu się wymyka, jak gdyby ostatnia nić trzymająca go przy życiu powoli wyślizgiwała mu się spomiędzy palców. Potem nie było już nic, ciemność, spokój, znów śmierć. Aż wreszcie jakiś głos odważył się ją zanegować.

      – Wcale nie, do cholery. Mówię panu, że się z tego wyliże.

      Nim uświadomił sobie, że znów słyszy, że dotarły do niego te słowa, poczuł dziwne ciepło w żyłach i nie zdając sobie z tego sprawy, otworzył oczy.

      Mężczyzna w białym fartuchu obficie zaplamionym krwią przyglądał mu się z uwagą, jakby próbował znaleźć rozwiązanie trudnego problemu. Był wysoki, szczupły, miał czarne włosy, twarz długą i pociągłą. Wyglądał jak postać z obrazów El Greca, z tą różnicą, że Kawalerowie Zakonu Jakubowego pozujący malarzowi byli smutni, surowi, poważni. Ten natomiast nagle, ni stąd, ni zowąd, wybuchnął śmiechem, dokładnie w chwili gdy Manuel Arroyo Benítez poczuł, że powraca do życia.

      PORTUGALETE, 18 LIPCA 1937

      Antonio Ochoa Gorostiza się nudził.

      Nie minął nawet miesiąc od czasu, gdy jego brygada zajęła Portugalete, a już miał dosyć ciągłej bezczynności. Pierwsze dni po zwycięstwie były intensywne, o tak, emocjonujące. Tydzień pospiesznego niszczenia, odbudowy, aresztowań, sądów doraźnych, egzekucji, uroczystych mszy i honorów oddawanych poległym za Boga i Hiszpanię. Jednak ta aktywność trwała krótko. Lewy brzeg rzeki Nervión zawsze stanowił czerwony przyczółek, jeden z nielicznych, gdzie komuniści mieli poparcie przed wojną, ale pomimo to, i pomimo jego walorów strategicznych, Portugalete było niewielkim miasteczkiem, które niemal nie stawiało oporu. Kampania pod jego dowództwem polegała na zamknięciu wrogich placówek, zerwaniu plakatów i niewiele ponad to. Kapitan Ochoa nie obiecywał sobie zbyt wiele po obchodach pierwszej rocznicy zamachu stanu, ale tego dnia wstał w fatalnym nastroju z innego powodu.

      – A ty co powiesz? – zagadnął ordynansa, kiedy ten wszedł do pokoju, by zawiadomić, że śniadanie gotowe. – Czy może wojna już się skończyła? Wyzwoliliśmy całą Hiszpanię? Otóż nie. Nadal trwają walki w Madrycie, w La Manchy, w Aragonii? Otóż tak. Co w takim razie, do ciężkiej cholery, robimy tutaj? Parada wojskowa i uroczysta msza, niech to diabli… Rzygam już tymi wszystkimi mszami! Co oni sobie wyobrażają? Że wygramy wojnę modlitwą?

      Prawdziwy powód jego wybuchu wiązał się z tajemniczym mrowieniem, które odczuwał od kilku lat. Niemal zawsze zaczynało się w prawej łopatce. Właściwie nie był to ból ani nawet coś bardzo nieprzyjemnego, jedynie przejściowa nadwrażliwość skóry, niczym zdradliwa pieszczota, która z czasem przybierała na sile, zmieniając postać, a wreszcie zaprzeczała sama sobie i całkowicie pozbawiała czucia ćwierć pleców, po czym ustępowała. Częstotliwość pojawiania się tej dolegliwości była kapryśna. Czasami dawała mu spokój na trzy miesiące, choć ostatnio te odstępy zaczęły się kurczyć. Ktoś inny, nienależący do rodziny Ochoa Gorostiza, nie przywiązywałby do tego wagi. Ktoś, kto nie stracił brata, ledwie ośmioletniego, czyj kolejny brat nie spędzał życia unieruchomiony na wózku, od kiedy skończył dwanaście lat, a siostra, póki jeszcze miała władzę w prawej ręce, nie popełniła samobójstwa, połykając całe opakowanie środków uspokajających, tak jak uczyniła to biedna Carmencita, kiedy Antonio miał dziewiętnaście lat. To mrowienie nie wydawało się niczym poważnym, pojawiało się, znikało, przydając znaczenia każdemu porowi skóry, nim zamieniło ją w kamień, w karton, zepsutą wersję jej samej; ale potem wszystko wracało do normalności. Ktoś, kto nie sądził, że zdołał się wymknąć przekleństwu ciążącemu na całej rodzinie, by nagle, w wieku dwudziestu ośmiu lat, niedługo przed ślubem, poczuć jego pierwsze objawy niczym zdradzieckie pchnięcie nożem w plecy, nie wpadłby w tak fatalny humor tego poranka.

      Antonio zawsze był zdrowym chłopcem, silnym synem, wielką nadzieją rodziców dręczonych chorobą bez nazwy, bez rokowań i lekarstwa, która wyniszczała pozostałe dzieci. Matka nabrała pewności, że on się uratuje, bo modliła się dużo do Najświętszej Panienki z Góry Karmel, ojciec również w to nie wątpił, ponieważ pewna Cyganka wyczytała mu to z ręki, a on sam, podobnie jak rodzice, myślał, że choroba go ominęła, znużona własnym okrucieństwem, niczym tyran znudzony ciągłymi egzekucjami. Póki przypadłość obejmowała jedynie łopatkę, a nawet plecy, wszyscy troje mogli pozostawać spokojni. Tak było aż do tego poranka, kiedy wraz z rocznicą przewrotu nadeszła niespodziewana nowość w postaci szeregu mrówek, na razie delikatnych i powolnych, lecz upartych, które zstąpiły po jego prawym ramieniu, a w końcu zagnieździły się w łokciu, budząc go o świcie. Dalej tam siedziały, tańcząc w rytm muzyki, którą jedynie one słyszały, poruszając bez ustanku swoimi mikroskopijnymi nóżkami tuż pod skórą Antonia. Jego przyjaciel José Luis w drodze do kościoła daremnie próbował podnieść go na duchu.

      – Ależ, człowieku, nie wkurzaj się tak! Poza mszą mamy jeszcze dziś wieczorem zabawę i turniej bokserski. Eliminacje są w południe, a finał po kolacji.

      – No proszę! – Dokładnie w tym momencie małe agresorki zaczęły się wycofywać, podjęły drogę powrotną ku plecom. – Skąd ten pomysł?

      – Zwyczajnie, w mojej kompanii jest jeden chłopak, ma na imię Adrián, teraz nie pamiętam nazwiska, czekaj… – Porucznik Barrios przerwał i zapalił papierosa. – Garrido? Nie, Gallardo, Adrián Gallardo, tak. Nie widziałem, jak się bije, ale mówią, że jest bardzo dobry. A ponieważ w Piątej Brygadzie Nawaryjskiej też mają boksera, nazywa się Navarro, który brał nawet udział w prawdziwych turniejach, zanim się zaciągnął, postanowiliśmy zorganizować walki temu naszemu, żeby zobaczyć, czy poradzi sobie z tamtym…

      Lekarze wiedzieli

Скачать книгу