Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pacjenci doktora Garcii - Almudena Grandes страница 32

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes

Скачать книгу

dwie, jednego tylko człowieka na świecie. Każda z tych przypadłości miała pewne cechy wspólne z innymi, a zarazem się od nich różniła. Don Vicente Ochoa zinterpretował te informacje na własny sposób. Skoro choroba tkwi w mięśniach, powiedział sobie, rozwiązanie polega na ich wzmacnianiu. Niektórzy specjaliści uprzedzali go, że na nic się to nie zda, ale byli też inni, którzy sądzili, że ćwiczenia fizyczne nie zaszkodzą chłopcu. Jego ojciec nie słuchał zbyt uważnie ani jednych, ani drugich i kiedy syn skończył dziesięć lat, zaczął go posyłać na siłownię. Jako piętnastolatek Antonio zdecydował się na boks i choć nigdy nie planował zajmować się nim zawodowo, trenował ten sport ponad dekadę.

      – Nie jest tak dobry, jak mówisz – szepnął na ucho José Luisowi po pierwszej z czterech walk, które Adrián Gallardo wygrał przez nokaut. – To znaczy, ma duży potencjał, ale bardzo marną technikę.

      – Poważnie? – Barrios parsknął śmiechem. – A widziałeś, jak ich wszystkich wykosił…

      – Bo oni mają ten sam problem. Boksują, jakby się naparzali na placu za sklepem w swojej dzielnicy. Tylko że w boksie chodzi o coś innego. Chłopak ma w rękach dwa młoty, ale jest powolny, nie umie ruszać nogami, nie pracuje korpusem… Jeśli ten z Piątej Brygady Nawaryjskiej zna się na rzeczy, nasz nie wytrzyma nawet dwóch rund.

      – Nie wkurzaj mnie, Antonio. W grę wchodzi honor naszej Brygady.

      – Honoru nie oddamy. – Kapitan Ochoa uśmiechnął się. – Przyślij mi go jutro i zostaw to mnie.

      Tej nocy, kładąc się spać, Antonio Ochoa Gorostiza wiedział, że mrówki nie nawiedzą go z rana, bo miał już projekt, plan, zadanie do wykonania. Wojna wywoływała w nim podobny efekt. W pełnym toku ofensywy, gdy jadł mało i w biegu, wystawiał się na kaprysy pogody, zapominał o wszystkim, o rodzicach, braciach, biednej Carmencicie. Chłód i deszcz, błoto okopów, wilgoć, która przenikała podeszwy jego butów, skarpetki, skórę i docierała aż do szpiku kości, byle jaki sen na siedząco, z plecami opartymi o ścianę chałupy, wszystko to okazywało się najlepszym lekarstwem. Kiedy się budził, zdrętwiały i zmarznięty, nie wiedział, czy mrówki tańcowały w jego ciele, czy siedziały w spokoju, bo i tak bolało go wszystko, ani więcej, ani mniej niż innych, a rozkazy, które zmuszały go do działania, nim zdążył strawić śniadanie, utrzymywały go w napięciu wibrującym w każdym nerwie, nie pozostawiając miejsca na nic więcej. Dlatego tak źle znosił spokój na froncie.

      – Zobaczmy, chłopcze… Masz na imię Adrián, tak?

      – Tak jest, panie kapitanie.

      – Doskonale, Adriánie, zapytam cię o coś. Chcesz być bokserem?

      To był dobry chłopak, zdrowy, niewinny, nie pił, a nawet nie palił. Co chwila wyciągał spod koszuli szkaplerz, który dostał na drogę od matki, i składał na nim całe serie pocałunków. Pośród ochotników w tym wojsku wielu było ludzi tego rodzaju, niemal dzieci, wychowanych w ultrakatolickich rodzinach i karlistowskiej tradycji. Ochoa nigdy za nimi nie przepadał, a jednak żołnierze, z którymi najbardziej się kolegował, dawni legioniści, zepsuci paniczykowie, którzy trafili na front wprost z kabaretu, ponownie zaciągnięci sierżanci po afrykańskich kampaniach, nigdy nie dali mu tyle co Adrián Gallardo.

      Jeszcze tego samego dnia, kiedy przyjął go u siebie, zabrał się do sporządzania planu treningowego, który mieli wspólnie zrealizować w najbliższych miesiącach. W następnych dniach zajął rozległą i przewiewną piwnicę z zamiarem urządzenia w niej sali gimnastycznej, wyciągnął z więzienia dwóch czerwonych stolarzy, żeby zbudowali ring, zainstalowali drabinki i inne przyrządy. Potem pojechał z Adriánem do Bilbao, gdzie zdobył, jak zwykle drogą przymusowej konfiskaty, parę porządnych worków treningowych, rękawice i pozostałe potrzebne oprzyrządowanie. Po powrocie do Portugalete wybrał spośród więźniów i żołnierzy sparingpartnerów dla przyszłego mistrza i narzucił im identyczną dyscyplinę treningową jak swojemu podopiecznemu.

      Codziennie rano, niezależnie od tego, czy padał deszcz, śnieg lub też paliło słońce, przez dwie godziny uprawiali biegi przełajowe. Potem przenosili się na boisko do piłki nożnej w miasteczku i robili tam wyścigi. Wszystkie wygrywał Adrián. Kapitan Ochoa zdawał sobie sprawę, że jego podopieczny jako jedyny miał motywację, by naprawdę się starać, ale mimo to pracowitość młodego boksera zaskakiwała go równie mocno jak jego kolegów oficerów, którzy zaczęli zbierać się co rano w miejscach dla publiczności, by obserwować trening gwiazdy Brygady, a potem podążali za nim dalej, do siłowni. Tam Gallardo aż do obiadu zaprawiał się w walce z cieniem, pracował z workiem i wykonywał szereg innych ćwiczeń. Wieczorem, po dobrze skomponowanym posiłku, dwóch godzinach wypoczynku i kolejnych dwóch poświęconych na trening, organizowali sparingi, które z czasem stały się ulubioną rozrywką wojska stacjonującego w Portugalete.

      – Mogę z panem przez chwilę porozmawiać, panie kapitanie? – Niekiedy na widok przeciwnika grymas niepokoju marszczył czoło Gallardo. – No więc… chciałbym zapytać… Mam go rozwalić czy tak tylko z grubsza mu przyłożyć po wierzchu? No bo przyładować czerwonemu to dla mnie sama przyjemność, ale ten jest od nas, panie kapitanie, porządny chłopak, no wie pan, i ja…

      – No jasne, że masz go rozwalić, do cholery, jasne, że tak! – Antonio Ochoa Gorostiza odkrywał, że w powstrzymywaniu mrówek złość była równie skuteczna jak zadowolenie. – To twój przeciwnik, Adrián, rozumiesz? Przeciwnik! – Łapał go za ramiona i potrząsał nim, z trudem hamując się od rękoczynów. – Musisz go jak najszybciej znokautować, zrozumiano? Przestań już gładzić ten szkaplerzyk i pozwól, kurwa, żeby ujawnił się twój morderczy instynkt.

      – Ale właśnie w tym rzecz, panie kapitanie… Wcale nie wiem, czy ja mam w sobie taki instynkt.

      Mimo to w końcu wychodził na ring i załatwiał przeciwnika równie szybko jak więźnia UGT-owca, którego znokautował poprzedniego wieczoru, tyle tylko że po wszystkim pomagał mu wstać, przepraszał i fundował piwo w wojskowej kantynie. Ochoa zadowalał się tym, póki nie pojechał do Pampeluny, by poznać mistrza z Piątej Brygady Nawaryjskiej.

      – To pan trenuje tego żałosnego wieśniaka, który chce się ze mną bić, prawda?

      Bo akurat Alfonso Navarro López dobrym chłopakiem nie był.

      Przystojny, wyrafinowany sewilczyk, potomek zubożałej gałęzi starej arystokratycznej rodziny, która straciła tytuł, bo nie miała pieniędzy na jego utrzymanie, pewny siebie, dowcipny i bardzo cwany, Navarro boksował się dla rozrywki, bo choćby po wojnie nie miał gdzie złożyć głowy, zarabianie na ringu poczytywałby sobie za upokorzenie nie do przyjęcia. Poza tym był nie tylko mistrzem swojej brygady, lecz także Falangi Hiszpańskiej. Ulubieniec Sancha Dávili, sewilski kuzyn José Antonia Primo de Rivery, za swojego głównego protektora w Pampelunie miał Fernanda Villę Ruiza, zagorzałego obrońcę czystości idei falangistowskiej w Navarze, którego ostatecznie przekonania te zaprowadziły w kwietniu do więzienia, ponieważ protestował przeciw dekretowi zjednoczeniowemu. W dokumencie tym Franco scalił w jeden Ruch Narodowy wszystkie legalne partie swojej strefy. Kilka miesięcy później, kiedy kapitan Ochoa poznał go w Pampelunie, jednoczenie prawicy nadal prowadziło do sporów między falangistami, karlistami i monarchistami, ku wielkiemu zadowoleniu wojskowych, jedynych, którzy dobrze wyszli na tej operacji.

      Antonio Ochoa Gorostiza, który doskonale by się dogadywał z Alfonsem Navarro

Скачать книгу