Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pacjenci doktora Garcii - Almudena Grandes страница 36

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes

Скачать книгу

Niezupełnie. – Odczekałem, by jego śmiech przycichł, nim pozwoliłem sobie na nieśmiały wniosek: – A więc jesteś prawnikiem?

      – No… również niezupełnie. – Wciąż jeszcze rozbawione spojrzenie ostrzegło mnie, że w ten sposób go nie złapię. – Skończyłem prawo, ale potem dalej się uczyłem i… Pracowałem w zawodzie tylko parę lat, zaraz po studiach.

      Opowiedział mi o swojej wsi, o latach spędzonych na plebanii, szkole w Villablino i stypendiach, które pozwoliły mu kontynuować naukę. Poznałem szereg luźnych faktów z życia, któremu pisana była pospolita przyszłość, a jednak talent oraz bez wątpienia łut szczęścia uczyniły je zupełnie niezwykłym. Prywatne wspomnienia Felipe uspokoiły mnie, chociaż początkowo nie umiałem tego wyjaśnić. Mój pacjent był człowiekiem starannie wykształconym, wiele podróżował i długo mieszkał za granicą. Umiał wymawiać nazwiska i nazwy własne z nienagannym akcentem w trzech lub czterech językach. W miarę jak go poznawałem, dochodziłem do wniosku, iż fakt, że ktoś taki jak on, kto zaczynał bardzo nisko, by dotrzeć bardzo wysoko, związał się z ideami republikańskimi aż do tego stopnia, że chciał dla nich ryzykować życie, przemawiał na korzyść zarówno jego, jak i wyznawanych przezeń ideałów. Ta myśl mnie pokrzepiła, ponieważ w rzeczywistości przejrzałem się w niej niczym w lustrze: była jak balsam wobec nieufności, z jaką nader często traktowało mnie wielu lewicowych działaczy, a za nimi ich rodziny. Jak gdyby to, że jestem lekarzem, że studiowałem na uniwersytecie, zamiast pracować w polu lub w fabryce, czyniło ze mnie potencjalnego zdrajcę, faszystę, który jeszcze nie zdążył odkryć swojej prawdziwej natury. W istocie padałem ofiarą silnego, a przy okazji również niesprawiedliwego przesądu klasowego. W końcu nawet sam mu do pewnego stopnia uległem. Teraz mogłem się identyfikować z mężczyzną, którego nadal nazywałem Felipe, i położyć podwaliny pod przyjaźń, która miała przetrwać najróżniejsze przeciwności.

      – Tego typa? Do mojego pokoju? – W dniu, kiedy mieliśmy przewieźć rannego, przy śniadaniu poprosiłem Amparo, żeby zebrała swoje rzeczy i zmieniła pościel. – Ale co to za pomysł, żeby ściągać go tutaj? Przecież wcale go nie znasz! Naprawdę nie rozumiem cię… I teraz mi to mówisz? Mogłeś mnie zapytać.

      – Odśwież mi pamięć, Amparo. Kiedy wzięliśmy ślub? Bo ja sobie nie przypominam.

      – To, że nie mamy ślubu, to jedno, a to, że… że… – Urwała, bo nie wiedziała, jak skończyć zdanie. – A gdzie ja będę spać?

      – Obawiam się, że ze mną, bo każdy inny wariant zanadto zwracałby uwagę.

      Spodziewałem się, że obecność obcej osoby w domu zmieni reguły naszej zabawy w chowanego, i ta pewność wywołała we mnie dziwną mieszankę ulgi i melancholii. Choć z góry tęskniłem za możliwościami oferowanymi nam przez te wszystkie pokoje, których teraz nie będziemy już mogli używać, czułem się zarazem uwolniony od presji ciągłego wyobrażania sobie ich potencjalnych zastosowań i wewnętrznie sprzecznego dyskomfortu, który krył się pod rozkoszami, jakie odkryłem dzięki mojej sąsiadce. Jednak sanatoria dla rekonwalescentów nie były bezpieczniejsze od szpitali. Felipe nie poradziłby sobie jeszcze sam, a nie mogłem poprosić kogoś, by udzielił mu schronienia, nie wyjawiając, dlaczego to robię, i nie przyznając w konsekwencji, że to niebezpieczny gość. Nasza rutyna z Amparo była już wystarczająco dziwna sama w sobie, by pomieścić bez problemu kolejną ekstrawagancję. Martwiło mnie to mniej niż konsekwencje, do jakich mogło doprowadzić nasze przyszłe pożycie małżeńskie, w okolicznościach przymusowej bliskości narzuconej nam przez wojnę.

      – Gdybyś nie była tak dobrze wychowaną panienką – wyjaśniłem Amparo, by uświadomiła sobie, że wszystko to przemyślałem – mógłbym dać ci fartuszek i posłać do służbówki, ale jako służąca byłabyś fatalna.

      – Tak sądzisz? – Po spojrzeniu, jakie mi rzuciła, zrozumiałem, że ten pomysł nie był jej całkiem niemiły, ale w końcu przyznała mi rację. – Tak, tylko że… Nie sądzę, żeby się na to nabrał.

      Zapewne właśnie dla uwiarygodnienia sytuacji ubrała się na przyjęcie Felipe – którego widziała tylko raz, gdy leżał nieprzytomny na noszach – jak gdyby oczekiwała oficjalnej wizyty. Z czarującym uśmiechem wyciągnęła do niego dłoń i przedstawiła się, sugerując zachowaniem, że jej obecność w moim domu nie wymaga żadnego wyjaśnienia. Potem zaofiarowała się, że poprawi mu poduszki, i zostawiła dzwonek na szafce nocnej, by mógł ją wezwać, jeśli będzie czegoś potrzebował. Na koniec oświadczyła, że idzie po zakupy, i przeprosiła, że nie zapyta go, co chce na obiad.

      – Zjemy soczewicę, jak zwykle. Guillermo mówi – dodała ironicznie – że jest bardzo zdrowa, bo ma dużo żelaza…

      – Oczywiście – potwierdziłem. – Mimo wszystko spróbuj zdobyć jakieś owoce. Jabłka albo lepiej pomarańcze.

      – Tak jest, mój panie. – Skłoniła się lekko. – Spróbuję.

      Kiedy zostawiła nas samych, pacjent spojrzał na mnie z szerokim uśmiechem, pożegnanie Amparo bardzo go rozbawiło.

      – Wnuczka don Fermína – zaryzykował hipotezę, a ja nie zaprzeczyłem. – Nie wspominałeś mi, że została twoją żoną.

      – Nie jest moją żoną. To… – Definicje sprawiały mi nie mniejszy trud niż jej. – Mieszka tu, bo została sama, kiedy wybuchła wojna, ale… Ech, to dość skomplikowane.

      – Oczywiście. – Nieznajomy, który już niemal przestał nim być, wyszczerzył zęby. – Ale sypiasz z nią.

      – Tak. – Nie zdołałem powstrzymać śmiechu. – Owszem.

      – No właśnie – również zachichotał – takie odniosłem wrażenie…

      Chwilę później Manuel Arroyo Benítez zdradził mi swoje prawdziwe nazwisko, tajemnicę, która dla mnie nie miała najmniejszego znaczenia, lecz musiała być bardzo ważna dla wojskowego, który rozsiadł się wygodnie w fotelu w salonie, niczym milczące ostrzeżenie, że kontrola nad moimi czynami, domem, życiem zaczyna wymykać mi się z rąk.

      – Kim pan jest? – Młody, przystojny i pewny siebie kapitan bynajmniej nie speszył się moim przybyciem. – Jak pan tu wszedł?

      – Pańska żona była tak miła, że mnie wpuściła – odparł, wstając. Dokładnie w tym momencie usłyszałem kroki za plecami. – Wychodziła właśnie po sprawunki i akurat…

      – Guillermo! – Pepe Moya przywitał się, kładąc mi rękę na plecach. – To ja, Guillermo, przepraszam, ale poszedłem do ubikacji. Kapitan jest ze mną. Komendant poprosił mnie, żebym go tu przyprowadził, bo chciał zobaczyć twojego pacjenta. To…

      – Nazywam się Jesús Romero, jestem kapitanem piechoty z Wojskowej Służby Wywiadowczej. Przyszedłem porozmawiać z Rafaelem Cuestą. Pracowaliśmy wspólnie, kiedy został ranny. Prowadzę śledztwo w sprawie tego napadu i muszę poznać jego wersję. Komendant Cuadrado wyjaśnił mi, że pan uratował mu życie i przyjął go teraz pod swój dach.

      – Tak – przerwałem mu, by zyskać na czasie. – Tak właśnie jest.

      Potrzebowałem

Скачать книгу