Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pacjenci doktora Garcii - Almudena Grandes страница 37

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Odniosłem wrażenie, że nie spodobało mu się, że go zatrzymałem, ale nie odważył się zaprotestować. Nie cofnął się jednak do salonu. Został w drzwiach, patrząc na korytarz, wyraźnie ciekaw, do którego pokoju wejdę. Kiedy Felipe, Rafael czy też Manolo mnie zobaczył, natychmiast zorientował się, że coś się stało, ale nie odezwał się słowem. Ostrożnie zamknąłem drzwi i po cichu zawiadomiłem go o wizycie Romero.

      – Jeśli nie chcesz z nim rozmawiać, mogę mu powiedzieć, że śpisz.

      – Nie, nie, bo… – Urwał, przygryzł dolną wargę i na chwilę zamknął oczy. – To prawda, że go znam i że razem pracujemy, tylko… To dziwne, że nie przyszedł do mnie wcześniej, lecz że zjawia się akurat dziś, prawda? – Wzruszyłem ramionami, bo nie mogłem potwierdzić ani odrzucić tego podejrzenia. – Dobrze, niech wejdzie, ale… Mógłbyś tu wrócić za pięć minut? Może powinno mi się szybko pogorszyć.

      Nim wyjechał z Madrytu, Manolo Arroyo zdążył mi wszystko opowiedzieć. Kim jest, dla kogo pracuje i na czym polega ta praca. Zrobił to, bo chciał. O nic go nie pytałem od owego poranka. Wtedy, nim wróciłem do jego pokoju, zapytałem Pepe, dlaczego nie podoba mu się kapitan Romero. Ty nie mieszasz się do wojny, Guillermo, odpowiedział. Gdybyś przywykł do myśli, że nie masz choćby sekundy na decyzję o czymś, co może kosztować cię życie, mniej byś się zastanawiał i kierowałbyś się głównie tym, co podpowiada ci własny nos. A mnie on podpowiada, że z tym kapitanem coś jest nie w porządku… Trzy minuty później, gdy otworzyłem drzwi sypialni, ja także wyczułem napięcie, niewystarczająco zamaskowane spokojem, z jakim mój pacjent oświadczył, że chyba podskoczyła mu gorączka, za to bardzo wyraźne w geście protestu jego gościa. W tym momencie mój nos przyznał rację nosowi Pepe. Wieczorem Amparo posunęła się znacznie dalej.

      – Ten typek to szpieg, mówię ci.

      Jej komentarz zniszczył złudną atmosferę małżeńskiej sielanki: ona stała w halce i czesała włosy, ja przyglądałem się jej z łóżka, w spodniach od piżamy.

      – Jasne – przytaknąłem kpiącym tonem. – Chyba naoglądałaś się zbyt wielu filmów.

      – Ale naprawdę, Guillermo… – Odłożyła szczotkę na szafkę nocną, usiadła na brzegu łóżka i pochyliła się ku mnie, by szepnąć: – Czy nic nie rozumiesz? Pomyśl tylko, cywil, podczas wojny, który nie używa własnego nazwiska, którego nie wolno położyć w szpitalu, bo próbowano go zabić, o którym nie może się wydać, że żyje, bo znów spróbują go załatwić… Cóż innego mogłoby to oznaczać? To musi być szpieg. Pewnie to podłość, ale wszystkie rządy mają swoich szpiegów, Guillermo, nawet ten wasz.

      – Nie powinnaś tak mówić, Amparo.

      – Dlaczego? – Mimo wszystko się uśmiechnęła. – Mam karę?

      – Oczywiście.

      – No to całe szczęście. – Znów się uśmiechnęła. – Już zaczynałam się martwić, przy tylu nowościach…

      I rzeczywiście, nic nie miało być już tak jak wcześniej. Od następnego dnia moje życie zaczęło się dopasowywać do nowej, a zarazem starej matrycy, budząc we mnie wspomnienia odległych czasów. Nagle miałem rodzinę, żonę, kogoś w rodzaju brata. Zdawało się, że upływ czasu chce przyzwolić na tę zmianę i zatwierdzić ją, bo wszystko toczyło się całkiem zwyczajnie, w wolnym rytmie rutyny, jak kiedyś, gdy dzieliłem codzienność z mamą i dziadkami. Od dawna mieszkałem sam, a teraz musiałem się przyzwyczaić do nieustannego towarzystwa. Jedliśmy we troje śniadanie, czasami spotykaliśmy się przy stole również w porze obiadu lub kolacji, o ile godziny pracy pozwalały mi wrócić do domu w południe lub przed północą, a nawet do codziennej rutyny weszło kilka partyjek szachów z Manolem; do rutyny nocnej natomiast trafiło ciało Amparo w moim łóżku.

      – Sądziłam, że mam karę.

      – Bo masz, tylko że…

      Czasami byłem zbyt zmęczony. Czasami Manolo jeszcze nie spał w pokoju obok. Teraz niemal za każdym razem wydawało mi się zbyt śmieszne podejmowanie gry, która trzymała mnie w takim podekscytowaniu ledwie kilka tygodni wcześniej. Wiedziałem bowiem, że rano natknę się na radosny obrazek: ujrzę owiniętą w różowy szlafroczek dziewczynę w kwiecistej chusteczce na głowie podgrzewającą mleko dla naszej trójki. Kary Amparo nie wytrzymały fikcji życia rodzinnego, w jaką zmieniła się nasza codzienność, i niemal nigdy nie wykraczały poza granice nocy i mojego łóżka. Zmiana sytuacji wymusiła zmianę reguł gry, a abstynencja przestała być ekscytująca czy zabawna, bo była czymś bardzo trudnym do osiągnięcia. Nigdy nie zacząłem zachowywać się jak prawdziwy mąż ani nie zarzuciłem niespodziewanych szturmów, ale stopniowo natura naszych nocy miała coraz więcej wspólnego z charakterem naszych dni, a częstotliwość i powtarzalność zbliżeń, które nigdy nie stały się konwencjonalne, rekompensowała utraconą wybujałość form, nie ujmując zarazem nic z ich intensywności, gdyż łącząca nas więź była na tyle szczególna i tak dobrze zdefiniowana, że nawet, wydawałoby się, nijaki akt w całkiem niewinnej pozie równał się najbardziej wyuzdanej perwersji. Tak oto zaskakująco szybko przystosowaliśmy się oboje do zmian wynikających z obecności mojego gościa i stało się to, co musiało się stać, wcześniej jednak wiele się wydarzyło.

      – Pepe, dobrze, że przyszedłeś; dziś rano rozmawialiśmy o tobie…

      Moje relacje z Pepe także uległy zmianie, ponieważ pojawienie się Manola w naszym życiu dało mu idealną okazję, by spłacić dług dobrego dzikusa. Zamiast przynosić mi oliwę czy papierosy, których nie potrzebowałem, Pepe zawsze, gdy tylko mógł, zastępował mnie przy łóżku chorego, kiedy ten leżał jeszcze w Instytucie Kanadyjskim, a potem nabrał zwyczaju wpadania do nas do domu i dotrzymywania mi towarzystwa podczas przepustek. Nim się obejrzeliśmy, już stał się członkiem naszej nowej niby-rodziny, z naturalnością niepozbawioną niejakiej szczypty bezczelności, jakiej można by się spodziewać po dalekim kuzynie, który właśnie przyjechał do miasta ze wsi i nie zna nikogo więcej w stolicy.

      Wielki dar Pepe Moi – jego wrodzona łatwość zjednywania sobie ludzkiej sympatii – nieraz odegrał dobroczynną, wręcz kojącą rolę w dziwnej atmosferze mieszkania przy ulicy Hermosilla 49, gdzie mój dzikus zawsze był mile widziany. Manolo nie zgodził się szkolić go w szachach, ponieważ Andaluzyjczyk wygadał się, że na początku partii dobrze sobie radzi, ale potem nigdy nie wie, co począć z pionkami. Chętnie za to rozmawiał z nim o polityce. Pepe miał celny dowcip, poczucie humoru przesycało wszystkie jego opinie i potrafił każdemu nadać nader trafne przezwisko. No bo u mnie na wsi, tłumaczył nam, jak nie masz przezwiska, jesteś nikim.

      – Na przykład ja w Torreperogil jestem Portugalczykiem dla wielu ludzi, którzy nawet nie wiedzą, jak się naprawdę nazywam.

      – Serio? – Nawet Amparo nie pozostawała obojętna na jego naturalny wdzięk. – A mnie jak byś przezwał?

      – Ja już mam dla ciebie dobre imię, wiesz? W myślach nazywam cię „sygnalizator”, jak ten wynalazek, który zamontowali przy Puerta del Sol. Bo kiedy się wkurzasz i słyszę te twoje obcasiki na korytarzu, widzę, jak wymachujesz rękami, jakbyś brała udział w defiladzie, zawsze sobie myślę, co za moc! Gdyby ta kobieta z całą swoją siłą i autorytetem przeszła w ten sposób przez Gran Vía…

Скачать книгу