Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pacjenci doktora Garcii - Almudena Grandes страница 41

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes

Скачать книгу

szkolną encyklopedię, Adrián odkrył, że choć ich hasła brzmiały pięknie, karliści przegrali wszystkie te wojny. O tym don Carlos Garrote nigdy mu nie wspomniał. Najmłodszy pęd rodzinnego drzewa nie odważył się zresztą wyznać, że o tym wie, i przebolał tamtą dawną klęskę, a nawet wreszcie udało mu się ją pogodzić z dumą wibrującą w słowach dziadka, ilekroć wymawiał nazwisko Garrote tonem stanowczym, uroczystym, jak podczas przysięgi. Ostatecznie, choćby autorzy encyklopedii o tym nie wiedzieli, rodzina Garrotów była bardzo popularna w La Puebla de Arganzón. Do tego stopnia, że kiedy proklamowano Republikę, dzieci czerwonych we wsi zaczęły dodawać do czcigodnego nazwiska jego przodków, którzy rozsławili je w całej gminie, modny ozdobnik.

      – Garrote, faszysta!

      Po raz pierwszy Adrián usłyszał go w wieku czternastu lat. Nigdy nie bawił się z tymi dziećmi, prawie ich nie znał; kiedy wrócił do domu, zapytał dziadka, co oznacza przydomek, którym właśnie go obdarzono.

      – To znaczy – odparł don Carlos bardzo powoli – że te dzieciaki to psi pomiot.

      – Ojcze, proszę, nie opowiadaj mu takich rzeczy!

      María, matka Adriána, była młodszą, ulubioną córką don Carlosa, jednak nie odziedziczyła po nim ani krztyny bojowego ducha opromieniającego ich dumne nazwisko i zawsze obawiała się konsekwencji, jakie mogą na nich ściągnąć opowieści, którymi dziadek rozpalał krew w żyłach wnuka. Jej mąż pochodził z rodziny nowobogackich, bez żadnej historii, i był dumny, że dzięki swoim dochodom z dzierżawy ziem utrzymuje rodowe herby żony, dlatego stanął po stronie teścia.

      – Pozwól mu. – Pokiwał głową sam do siebie. – Chłopak jest już wystarczająco duży, by poznać prawdę.

      – Teodoro, na Boga!

      – Ani na Boga, ani na Najświętszą Panienkę. Psi pomiot to dla nich właściwe słowo.

      Tak oto dziewiętnastego lipca 1936 roku najmłodszy przedstawiciel rodu Garrotów pobiegł ulicami La Puebla, by dzierżąc dumnie sztandary przodków, zaciągnąć się do jedynego wojska, jakie wchodziło w grę w jego wypadku, tego, które zbuntowało się wobec rządu w Madrycie i jak zawsze stanęło w gotowości na wołanie Boga, ojczyzny i króla. Przez całe życie przygotowywał się, by zasłużyć na miano prawdziwego Garrota, a jednak na wojnie nie szło mu dobrze.

      Nie był tchórzem, jednak szybko odkrył, że nauki dziadka nie wystarczały, by zdobywać ordery lub choćby zasłużyć na pochwalną wzmiankę w raporcie dziennym. Dawni Garrotowie, możni i potężni, naturalni przywódcy hrabstwa Treviño, potrafili w ciągu kilku godzin wystawić oddział rekrutów spośród służących i dzierżawców, po czym na własną rękę ruszali galopem, by zaprowadzić porządek na ziemiach, które znali od dawna. Zajmowali miasteczka, wsie i osady, nie zdając sprawy nikomu poza królem. Niestety – dowódcy zbuntowanych wojsk przejawiali nie mniejszą ignorancję niż autorzy szkolnej encyklopedii i wybuchali śmiechem, gdy ów dziewiętnastoletni żołnierz upierał się z zacietrzewieniem, że tak naprawdę nie jest z Álavy, lecz z Burgos, i żądał rangi oficerskiej, która należała mu się jako ostatniemu potomkowi wspaniałego rodu wojowników. Nikt go nie słuchał ani nie awansował, nikt nie dał dowództwa nad jakimkolwiek oddziałem za samo nazwisko. W wojsku generała Franco Adrián Gallardo był nikim. Do czasu gdy Antonio Ochoa uczynił go bohaterem brygady. Wówczas uwierzył, że wciąż jeszcze ma przed sobą jakąś szansę.

      – Potrzebujemy dla ciebie przydomka, Adriánie. Czegoś w rodzaju pseudonimu artystycznego, żeby zapowiedzieć walkę na plakatach. – Na te słowa swojego opiekuna Gallardo poczuł, że los przychyla mu nieba. – Na przykład Tygrys z Treviño? Co ty na to? Brzmi chyba całkiem nieźle, co?

      – Tak jest, panie kapitanie, ale za pozwoleniem, ja już mam przezwisko, taki rodzinny przydomek. – Uśmiechnął się jak głupi, nim wypowiedział je na głos. – W La Puebla mówią na nas Garrote, więc…

      – Garrote? – Kapitanowi bynajmniej nie przypadło to do gustu. – Już ja ci dam garotę! Nie wkurwiaj mnie, Adrián! Jak moglibyśmy dać ci taki pseudonim? Ależ z ciebie osioł! Naprawdę czasem mam wrażenie, że jesteś, kurwa, głupi jak but.

      Reakcja kapitana w pierwszej chwili sprawiła mu przykrość, ale zaraz potem pomyślał, że może to i lepiej. Boksować to nie to samo, co walczyć na wojnie. To bardziej zarabianie na życie pracą własnych rąk – zupełnie jak w przypadku chłopów ze wsi, którymi jego dziadek gardził – niż zdobywanie chwały siłą oręża w walce z wrogiem. Podziw kolegów, pochwały dowódców, specjalne menu, które serwowano mu trzy razy dziennie w oficerskiej stołówce w garnizonie w Portugalete, zapewniły mu szczególne miejsce w oddziale, jednak nie stawiały go na równi z wielkimi przodkami – wiernymi poddanymi monarchy i Stolicy Apostolskiej. A może i tak? Adrián gubił się w tym wszystkim, ale na wszelki wypadek nie wspomniał o walkach bokserskich w listach, które pisał do domu; wyjaśniał w nich, że wstrzymano mu przepustki, ale nie za karę, tylko w związku z pewną rzeczą, której na razie nie może ujawnić, gdyż w grę wchodzi honor Armii Narodowej. Te listy tak bardzo zaniepokoiły jego matkę, że zaczęła wypytywać gdzie tylko się dało, dotarła do wszystkich możliwych gabinetów i biur, zażądała wszelkich dostępnych audiencji, wystała się we wszystkich stosownych poczekalniach, by poznać prawdę. Pewnej niedzieli w lutym 1938 roku, zaledwie na dwa tygodnie przed wielkim pojedynkiem z Navarrem, cała rodzina zjawiła się w Portugalete.

      – Adrián!

      Wnuczek właśnie kończył dwudziestokilometrowy bieg, gdy na końcu toru dostrzegł dziadka. Stał tam z otwartymi ramionami, laskę przewiesił przez lewą rękę, a w prawej dłoni dzierżył zapalone cygaro, co upodabniało go do starego potężnego drzewa, tak straszliwego, że mimo wielkiego zmęczenia bokser przez chwilę zastanawiał się, czy nie obrócić się na pięcie i nie pobiec z powrotem.

      – Adrián, chłopcze! – Dziadek nigdy nie zwracał się do niego tymi słowami, gdy był rozeźlony. – Uściskaj mnie, no już… Ależ jestem z ciebie dumny!

      W tym momencie, kiedy plamił własnym potem marynarkę i koszulę don Carlosa Garrota, Tygrys z Treviño poczuł, że zalewa go fala niezrównanego spokoju, poczucie, że robi to, co powinien, że dokądś zmierza. Pewność ta ulotniła się niczym dym z palonych przez dziadka cygar w dniu wyjazdu z Portugalete.

      – Bardzo mi miło.

      Podczas rytuału oficjalnego ważenia Alfonso Navarro uścisnął mu dłoń, pozując do zdjęcia z szerokim uśmiechem. Lecz zaraz potem, kiedy obejmowali się przed aparatami fotografów, szepnął mu na ucho kilka bardziej szczerych słów.

      – Nie wytrzymasz nawet dwóch rund. – Adrián nie widział jego twarzy, ale miał wrażenie, że przy tej wypowiedzi uśmiech ani na moment nie zszedł mu z ust. – Zafajdany wieśniaku…

      Przerwali powitalne uściski, a jego rywal nadal szczerzył zęby. Od tej chwili Tygrysa z Treviño zdjął strach, jakby owa fanfaronada przeciwnika miała moc proroctwa i była zapowiedzią nieuchronnej klęski. Na pół godziny przed walką, kiedy siedział samotnie w szatni, bez szkaplerza, ze świadomością, że dziadek oczekuje od niego, że w końcu zachowa się, jak na prawdziwego Garrota przystało, jego obawa przerodziła się w panikę. Na szczęście właśnie w tym momencie kapitan Ochoa przyszedł udzielić mu ostatnich wskazówek.

      – Posłuchaj

Скачать книгу