Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pacjenci doktora Garcii - Almudena Grandes страница 45

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes

Скачать книгу

ciąży, zaś połowa niemowląt, które przychodzą na świat, umiera w kilka godzin po porodzie, nierzadko pociągając za sobą matki. Z kolei połowa pozostałych cierpi na wole, awitaminozę czy krzywicę. Obserwuję to na co dzień, Amparo.

      – No tak, ale nie ma powodu, żeby właśnie mnie spotkało coś takiego. Moja matka nigdy nie straciła dziecka, babcia również, a ja jestem spokojna, Guillermo, bo pomyślałam o wszystkim. Za pieniądze można kupić co trzeba, mam lekarza w domu, a wojna… To dziecko ma szczęście, bo albo wygrają ją ludzie z obozu jego ojca, albo ci z obozu matki, więc nie przytrafi mu się nic złego.

      – To dziecko nie będzie miało ojca, Amparo.

      Nie powiedziałem tego, żeby ją dotknąć. Nawet o niej nie pamiętałem, gdy wymknęły mi się te słowa. Myślałem tylko o sobie, o ojcostwie, które nagle podstępnie na mnie spadło. Nie czułem się gotowy, by wziąć na siebie taką odpowiedzialność. Nie chciałem, żeby to dziecko się urodziło. Zachowanie Amparo, zadufanie, z jakim mówiła o rzeczach, o których nie miała pojęcia, łatwość, z jaką zaplanowała wszystko na własną rękę, bez chwili wahania powołując się na swoje sumienie i nie biorąc pod uwagę, że ja mogę mieć inne wartości, własne i odmienne niż ona, rozpaliła mi między oczami białe światło. Miałem po dziurki w nosie sumienia osób w rodzaju Amparo, tego samego sumienia, które doprowadziło do wybuchu wojny i usiłowało zamaskować swoją winę, niczym wilk ukryty w owczej skórze, ściągniętej z ofiar wskazanych przez ich boga. Nie było chyba na tym świecie niczego, co złościłoby mnie bardziej niż odwoływanie się do własnego sumienia, po to by postawić się ponad innymi, by zmusić ich do zrobienia czegoś wbrew ich woli. Dlatego pozwoliłem, by moja wściekłość przemówiła przeze mnie i dla mnie.

      – Co powiedziałeś?

      Zobaczyłem, że zbliża się z zaciśniętą i uniesioną do góry pięścią. Nie bardzo wiedziałem, jak zinterpretować ten bojowy gest, wstałem więc z fotela, czekając, co nastąpi.

      – Za kogo ty się masz?

      Dosłownie w ostatniej sekundzie zrozumiałem, że chce mnie uderzyć. Zdążyłem chwycić ją za nadgarstki i powstrzymać cios. Nie chciałem zrobić jej krzywdy, ale ona kopnęła mnie boleśnie w piszczel i krzyknęła:

      – Jak śmiesz tak do mnie mówić? Traktujesz mnie, jakbym była jakąś szmatą albo jedną z chórzystek twojego dziadka! Nie wiesz, jak się obchodzić z porządnymi kobietami?!

      – A ty? – Nie chciałem jej wypuścić, bo wiedziałem, że jeśli będę miał wolne ręce, strasznie trudno będzie mi się powstrzymać, by jej nie uderzyć. – Za kogo ty się masz? Jakim prawem się tego ode mnie domagasz? Żyjesz dzięki mnie, Amparo. Wszystko mi zawdzięczasz, dom, w którym mieszkasz, jedzenie, które jesz, powietrze, którym oddychasz. Nie masz prawa niczego ode mnie żądać, a tym bardziej podejmować za mnie decyzji.

      – Skurwiel! Bydlę bez jaj, drań. Ty, ty… pieprzony morderco.

      Odepchnąłem ją na bok, na tyle mocno, by zeszła mi z drogi, jednak dbając o to, by nie upadła, i ruszyłem do wyjścia.

      – Skurwysyn! – Usłyszałem, otwierając drzwi. – Pieprzony skur…!

      Chodziłem bez celu przez prawie godzinę, póki wycie syren nie dostarczyło mi pretekstu, bym schronił się przed chłodem na stacji metra Goya. Na tym etapie wojny mieszkańcy dzielnicy Salamanca nie zwracali uwagi na alarmy i tylko jakiś niezorientowany przechodzień, mieszkaniec innej części miasta, biegł, by się ukryć przed bombami, które nigdy nie spadały w naszym rejonie. Na stacjach w mojej dzielnicy, podobnie jak we wszystkich innych, stały ławki. Usiadłem na jednej z nich i tkwiłem tam jeszcze długo po ucichnięciu syren. Wreszcie zmęczyło mnie to, więc krążyłem dalej bez celu, póki nie zauważyłem, że mam lodowaty nos. Gdy wróciłem do domu, światła były już pogaszone. Nie wybiła jeszcze dziesiąta w nocy, kiedy jednak wszedłem do sypialni, zastałem tam Amparo. Leżała na łóżku, plecami do drzwi. Podgrzałem sobie resztkę soczewicy z obiadu, a potem też się położyłem, ale nie obok niej. Rano odgłos jej płaczu bez trudu pokonał dzielącą nas ścianę.

      Przez niemal dwa tygodnie czułem się we własnym domu niczym nieproszony gość. Amparo wciąż płakała, wprawiając mnie w zakłopotanie jak w pierwsze dni naszego wspólnego mieszkania. Jej obecny smutek dezorientował mnie nie mniej niż jej dawniejszy bezwstyd. Z początku myślałem, że to jakaś strategia, podstęp mający mnie zmiękczyć. Czasem jednak mijaliśmy się w korytarzu, a wtedy widziałem jej zapuchnięte oczy, przygnębienie przytłaczające ramiona, drżenie warg, gdy na mnie zerkała, oraz wyraźną utratę wagi, co było ostatnią wskazaną dla niej rzeczą. Pod moją nieobecność musiała płakać z równą intensywnością. Nie rozumiałem jej, ale to akurat nie było nic nowego. Nigdy jej nie rozumiałem.

      Nie byłem również zadowolony z siebie. Nadal nie czułem się winny, ale to mnie nie pocieszało, ponieważ doskonale zdawałem sobie sprawę, że oboje z Amparo, każde na swój sposób, uciekając się do łez, milczenia i udawanej obojętności, na siłę trwaliśmy w sytuacji, która była nie do utrzymania. Nigdy w życiu nie wyrzuciłbym jej z domu i oboje o tym wiedzieliśmy, jak również oboje wiedzieliśmy, że dziecko nigdy nie będzie miało innego ojca prócz mnie, niezależnie od tego, jak bardzo nie chciałem jego narodzin. W czasach pokoju wszystko ułożyłoby się inaczej, ale wojna nie zamierzała dać nam żadnej szansy. Dysponowała naszym losem, bo oboje stanowiliśmy jej własność. W naszym szaleństwie byliśmy z Amparo niczym więcej jak owocem wojny, śmiesznym drobiazgiem w jej łupie, dwojgiem zakładników zbyt słabych, by przeciwstawić się Potężnej Pani. Istota, którą powołaliśmy do życia, była najlepszym dowodem naszego niewolnictwa, ale także jedynym elementem zdolnym zakłócić stagnację, która z wolna zaczynała przypominać zbiornik pełen coraz mocniej cuchnącej, zastałej wody. Była też jedynym absolutnie niewinnym bohaterem dramatu. Tak oto, choć nigdy nie nękały mnie z tego powodu wyrzuty sumienia, zacząłem odczuwać ciężar odpowiedzialności, poważniejszy, lecz już nie tak gorzki. Nie przyzwyczaiłem się jeszcze do dźwigania go na swoich barkach, kiedy woń terpentyny przestraszyła mnie tak bardzo, że nawet nie zdążyłem się zastanowić i zauważyć, że Amparo nie spełniała żadnego z warunków, który mógłby uczynić z niej kandydatkę do samobójstwa.

      – Niezbyt mi to wyszło, prawda?

      Usłyszałem jej głos, po tylu dniach milczenia; trzymała w rękach pociąg.

      – Fakt, wyszło ci fatalnie.

      Podniosłem wzrok. Szła ku mnie powoli, jakby każdym krokiem usiłowała wybadać mój nastrój. Choć nie miała za sobą próby samobójczej, to i tak wyglądała bardzo mizernie.

      – Przykro mi, Guillermo… – Te słowa zaskoczyły mnie do tego stopnia, że spuściłem wzrok i dalej wpatrywałem się w wagoniki kolejki. – Naprawdę mi przykro.

      – To nic takiego – odparłem, myśląc, że od tego właśnie powinna była zacząć. – Po prostu będziesz musiała porządnie to oszlifować…

      – Nie mówię o kolejce, tylko o dziecku, o tym, co się stało. Przykro mi… – powtarzała, póki nie przerwał jej szloch. – Mieliśmy pecha. Przecież wszystko mogło potoczyć się inaczej i bylibyśmy szczęśliwi, prawda? Ja mogłabym być z tobą bardzo szczęśliwa, gdybyś… Gdyby nie wojna… Przykro mi, Guillermo. Naprawdę

Скачать книгу