Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pacjenci doktora Garcii - Almudena Grandes страница 35

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Pacjenci doktora Garcii - Almudena  Grandes

Скачать книгу

rzeczy, lecząc zarówno ofiary, jak i zbrodniarzy bez dociekania prawdy, obaj byliśmy tchórzami. Ledwo tak pomyślałem, niemal natychmiast zrozumiałem, jak bardzo się mylę. Ogromna większość naszych cywilnych pacjentów pochodziła z bombardowań, a jeszcze większa liczba wojskowych, wprost z frontu. My byliśmy jedynie lekarzami, do naszych obowiązków należało ratowanie ludzi, a nie osądzanie rannych w wojnie rozpętanej osiemnastego lipca 1936 roku z woli puczystów. To oni zaczęli i na nich spoczywała odpowiedzialność. Kiedy pocieszyłem się tą myślą, podtrzymującą mnie na duchu w momentach kryzysu, spojrzałem na mojego pacjenta. Patrzył na mnie. W jego ciemnych oczach dostrzegłem obawę, ale nie panikę, w żadnym razie rezygnację. Najbardziej jednak spodobało mi się, że on również próbuje ocenić, jakiego rodzaju człowiekiem jestem. Uśmiechnąłem się do niego, skinął głową, i nagle poczułem, że podjąłem słuszną decyzję, że ratuję człowieka, który zasługuje na to, by żyć. W tym momencie nadszedł kierowca karetki i nie musiałem już myśleć o niczym więcej.

      – Chciałbym, żebyś wybrał ciężarówkę, najnowszą spośród dostępnych, taką która najmniej trzęsie. Przenieś do niej zawartość karetki, nosze, całą apteczkę i środki opatrunkowe. Niech zdejmą tablice rejestracyjne i wszelkie elementy pozwalające ją zidentyfikować. Potrzebuję ciężarówki wojskowej dokładnie takiej samej jak setki innych ciężarówek wojskowych, jasne? – Rozwiązawszy kwestie sanitarne, zastanowiłem się chwilę. – Poproś komendanta, żeby przydzielił nam dwóch uzbrojonych ludzi. Jeden pojedzie z przodu z tobą, a drugi z nami z tyłu. Niech przyjdzie też jakiś pielęgniarz, najlepszy, bo będzie mi asystował przy operacji. Zastanów się, która trasa stąd do dzielnicy Salamanca będzie najbezpieczniejsza i najmniej zniszczona. Niech ci dadzą jakiś list żelazny, cokolwiek, żeby nas nie przeszukiwali, jeśli natkniemy się na kontrolę. Albo nie, lepiej niech ci dadzą list żelazny i jeszcze parę skrzynek z bronią albo z amunicją, którymi nas zastawią. Schowamy się za nimi, tylko niech je dobrze przymocują, żeby się na nas nie zwaliły… Chodzi o to, żeby nikt nie wiedział, że przewozimy chorego, i żebyś zrobił to wszystko jak najszybciej, zgoda?

      – Dziękuję – powiedział mój pacjent, kiedy zostaliśmy sami. Miał bezbarwny, neutralny akcent, którego nie zdołałem zidentyfikować.

      – Nie ma za co. – Znów się uśmiechnąłem. – To moja praca.

      Od tego momentu wszystko poszło tak gładko, jakby los chciał wynagrodzić moją zaradność. Niecałe pół godziny później operowałem już nowego Felipe Ballesterosa Sáncheza w małej, lecz dobrze wyposażonej i starannie wysprzątanej salce zabiegowej. Największym problemem podczas transportu okazało się sprawne wniesienie noszy na pierwsze piętro. Zajęli się tym Pepe, Isidro, pielęgniarz i kierowca, a Amparo stała w tym czasie na warcie w bramie. Gloria trzymała otwarte drzwi, a ja zagadywałem personel Czerwonego Krzyża, żeby nikt stamtąd nie wyszedł, póki mój pacjent nie znajdzie się w Instytucie. Operacja była długa, ale przebiegła zgodnie z planem. Bez większego problemu i nie powodując dalszych uszkodzeń, udało mi się wydobyć kulę, która utkwiła w żebrze. O wpół do drugiej w nocy ulokowałem w jednym z dawnych pomieszczeń do pobierania krwi mężczyznę, który dla mnie już na dobre nazywał się Felipe, i poszedłem porozmawiać z komendantem Cuadrado, który zjawił się chwilę wcześniej.

      – Jak się czuje?

      Na jego twarzy malowało się zdenerwowanie. Wraz z nim przyszli dwaj uzbrojeni i ubrani po cywilnemu ludzie, co uznałem za zły znak.

      – Żyje. Jest bardzo osłabiony długą operacją, ale jego życiu nie zagraża już niebezpieczeństwo. – Obróciłem się, wskazując na osobników, których obecność niepokoiła mnie bardziej niż stan pacjenta. – Co to za ludzie?

      – To jego obstawa. Zostaną tu na wypadek, gdyby ktoś znów chciał go zabić.

      Nie spodobało mi się to. Czułem się odpowiedzialny za to miejsce, za dobrą reputację kanadyjskiego Komitetu Pomocy, bezpieczeństwo Isidra i Glorii, ich stosunki z ludźmi pracującymi piętro wyżej, a uzbrojeni mężczyźni stanowili raczej problem niż ułatwienie. Spróbowałem przekonać o tym komendanta, ale uzyskałem jedynie tyle, że zgodził się postawić wartowników w przedpokoju, a nie na klatce schodowej, jak początkowo planował. W tym momencie zrozumiałem, że będę musiał jak najszybciej zabrać stąd rekonwalescenta, bo bieganina po schodach, obcy ludzie wchodzący do pustego mieszkania i wychodzący z niego zwrócą uwagę sąsiadów i wcześniej czy później ktoś zapuka do drzwi, by się zorientować, co się tam dzieje, lub od razu zawiadomi policję. To zagrożenie trzymało mnie w napięciu aż do momentu, kiedy dwanaście dni później zabrałem rannego do domu, tą samą pseudokaretką, którą przywieźliśmy go z El Pardo, choć tym razem mogliśmy już z kierowcą wwieźć go windą, trzymając w krzesełku utworzonym z naszych rąk. Ten system transportu wydał mu się tak pocieszny, że musiałem go powstrzymać, żeby nie śmiał się tak bardzo, jeżeli nie chce, żeby rozeszły mu się szwy.

      Już wtedy byliśmy przyjaciółmi. Co wieczór przed powrotem do domu zaglądałem do Instytutu, żeby go zbadać, i przez krótki czas wzajemnie się sobie przyglądaliśmy, podtrzymując ostrożne rozmowy. Pytałem go o samopoczucie, a on mi odpowiadał. Potem on pytał o moją pracę w szpitalu, a ja relacjonowałem mu, jak minął mi kolejny dzień. Wreszcie omawialiśmy bieżący przebieg wojny, starannie omijając temat polityki. Mój pacjent bardzo uważał, by nie powiedzieć niczego, co pozwoliłoby mi ustalić jego prawdziwą tożsamość, a ja nie próbowałem jej dociekać. W ten sposób nasze rozmowy docierały do martwego punktu szybciej, niżbyśmy sobie tego życzyli. Felipe okropnie się nudził przez cały dzień. Nie mogłem przerwać wizyt u niego, gdyż czułem się odpowiedzialny za jego stan. Było mi jednak niewygodnie w roli wiecznego podejrzanego. Na szczęście po kilku nocnych spotkaniach rozpoznawczych, wypełnionych pustymi słowami i długimi chwilami milczenia, udało mu się wygłosić uwagę, która odblokowała sytuację.

      – Wygląda to jak partia szachów. – Spojrzał na mnie z uśmiechem. – Tak myślę, bo przy otwarciu kiepscy gracze nigdy nie wiedzą, co zrobić z pionkami.

      – Wiem – również się uśmiechnąłem – bo jestem dobrym graczem.

      – Naprawdę?

      Od tej rozmowy wszystko stało się prostsze. Z szachownicą pośrodku mieliśmy czym zająć ręce. Ale to nie wszystko – szachy w naturalny sposób pozwoliły nam się wzajemnie poznać, z precyzją, na którą nigdy nie pozwoliłyby słowa.

      Felipe grał bardzo dobrze, lepiej czarnymi niż białymi. To oznaczało, że nikt nie uczył go zasad, metodycznie ani z zaangażowaniem, jak to zrobił mój dziadek, i że kiedy zaczynał, nie miał własnych szachów. Nauczył się grać na cudzych szachownicach, których właściciele woleli sobie zapewniać przewagę koloru. Dlatego przestudiował bardzo dokładnie różne warianty obrony Alechina, z których przeciętni szachiści znali co najwyżej pierwszych dziesięć ruchów. Poza tym był wolniejszy ode mnie, ale bardzo uważny, tak ostrożny, że niemal nie popełniał błędów.

      – Chyba nie chcesz, żebyśmy z tym grali. – Obruszył się pewnego wieczoru, gdy pojawiłem się z moim szachowym zegarem. – Jestem osłabionym chorobą rekonwalescentem.

      Zegar, który odziedziczyłem po dziadku, miał obudowę z wiśniowego drewna, wyposażono go w dwie tarcze z rzymskimi cyframi i mosiężne przyciski, był bardzo ładny. Manolo nigdy takiego nie widział. Tym sposobem zacząłem mu opowiadać historię don Guillerma

Скачать книгу