Trzeci Front. Filip Molenda

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Trzeci Front - Filip Molenda страница 8

Trzeci Front - Filip Molenda

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – Nie siej pan defetyzmu. Nie jest tak źle, to my stoimy na Opaczewskiej. Niemcy stoją dwa przystanki dalej – odparł Krupski.

      – Na Pruszkowskiej?

      – Nie wiem, jaka tam jest ulica. Na Rakowcu. Mówiłem panu, że robi się ciekawie. No cóż, zostawię to do zbadania policji. Idę do domu. Muszę się przespać.

*

      Po wyjściu z kostnicy… z Zakładu Medycyny Sądowej… Krupski ruszył do domu. Po pięciu minutach dotarł do Polnej i pomaszerował wzdłuż ogrodzenia starych Wyścigów Konnych. Spacer do domu nie powinien zająć mu dłużej niż kwadrans. Od niedzieli – widział to przez swoje okno – na terenie Pola Mokotowskiego wycinano wszystkie wyższe drzewa. W pierwszych dniach wojny z dawnego lotniska startowały rozpoznawcze Karasie i myśliwskie Pezetele, w czasie oblężenia zaś obserwacyjne Lubliny i łącznikowe Erwudziaki. Teraz szykowano się pewnie do przyjmowania cięższych maszyn. I rzeczywiście: znad Ochoty dobiegł go szum silnika, czy nawet trzech silników, sądząc po widoku zbliżającego się srebrnego samolotu. Krupski znał go dobrze, leciał nim kilkakroć do Berlina. Pomyślał, że to całkiem rozsądny wybór, jeśli chce się korzystać z nieba, na którym panuje wróg. I całkiem rozsądny wybór sposobu lądowania. Oblegani Polacy strzelaliby do wszystkiego, co krąży nad miastem, nie zwracając uwagi na znaki rozpoznawcze. Oblegający stolicę Niemcy nie będą strzelać do samolotu z kilku przynajmniej powodów. Chyba – przeszło przez głowę Krupskiemu – że lądujący Ju-52 nie był własnością Lotu, a Lufthansy, czy nawet Luftwaffe. Wówczas można by się spodziewać rozmów pokojowych albo desantu powietrznego.

      Rozbawiła go ta myśl. Podniesiony na duchu widokiem lądującego samolotu, rozgrzany od środka wypitym alkoholem, Krupski nie zamierzał spać. W domu zrzucił mundur, a założył sweter i sportową marynarkę. Nie wziął parasola, jedynie wcisnął na głowę kapelusz. Zlekceważył kropiący od czasu do czasu deszcz. Rozgrzał się kieliszkiem koniaku i zbiegł po schodach, zastanawiając się, jak dotrzeć na plac Narutowicza. Wzdłuż Pola Mokotowskiego dotarłby w pół godziny, ale pod koniec szedłby chyba wzdłuż pierwszej linii obrony. Wsiadając do tramwaju na placu Unii i przesiadając się w Alejach, jechałby nieco dłużej. O kilka minut krótsza była przejażdżka wzdłuż ulicy 6 Sierpnia, ale kursy zdarzały się tam rzadziej niż w Jerozolimskich. Zresztą po dziewiątym września, gdy na tydzień zawieszono komunikację miejską w Warszawie, wróciły tam tylko dwie linie.

      Znów poszedł Polną i stanął na przystanku tramwajowym na Śniadeckich. Oczekiwanie na tramwaj zostało urozmaicone widokiem startującego z Pola Mokotowskich lotowskiego Junkersa. Widać, że godzina wystarczyła mu na wypakowanie ładunku, zatankowanie i wzięcie pasażerów oraz poczty. Tym razem samolot kierował się w stronę Śródmieścia, zapewnił więc przechodniom darmowe widowisko. Polskich przeciwlotników nie poniosły nerwy i nie odezwało się żadne działo. „Pewnie ich ostrzegli” – pomyślał Krupski. „Ale co z karabinami maszynowymi, których jest pełno, a ich obsługa to nerwusy?”. Na szczęście, żaden z nich nie strzelał, przynajmniej dopóki Junkers był nad miastem. Samolot zakręcił nad Powiślem w prawo i kontynuując manewr, nabierał wysokości. Gdy po kilku minutach znów był niemal nad lotniskiem, wyrównał lot i poleciał prosto na południowy wschód, wybierając trasę wzdłuż Wisły.

      Tuż po zakończeniu tego podnoszącego na duchu widowiska przyjechał tramwaj siedemnastka, jadący prosto na plac Narutowicza. Przejażdżka ulicami 6 Sierpnia i Filtrową należała przed wojną do Karola ulubionych. Rozpoczynała się od dwóch gwarnych instytucji położonych po obu stronach ulicy – toru wyścigów konnych i gmachu Politechniki. Później trasa wiodła w poprzek nowej alei Niepodległości: gdy spojrzało się w lewo, oko spoczywało na zieleni Pola Mokotowskiego, a gdy w prawo – widziało się najnowocześniejsze biurowce Warszawy. Następnie straszył dość ponury odcinek, jednak zaraz tramwaj wyjeżdżał wprost na Filtry, zakręcał w lewo, a potem w prawo i jechał ulicą Filtrową wzdłuż muru wodociągów. Południowa pierzeja ulicy rozpoczynała się od mocnego akcentu – urzędu wojewódzkiego. Potem następowała subtelna mieszanka domków, willi i coraz większych kamienic, zakończona zielenią niedawno wyregulowanego początku alei Wielkopolskiej. Wreszcie – tuż przed placem Narutowicza – wyrastały najbardziej ozdobne budynki kolonii Lubeckiego i Staszica.

      Tuż przed wojną modna była w towarzystwie powieść, której autor – zdaniem Karola – miał kompleksy związane z tą dzielnicą. Długi pas Filtrowej kojarzył się temu pisarzynie z błyszczącą taśmą, a rzadkie w tej okolicy bramy domów wydawały mu się zapowietrzone przez dozorców i ich rodziny. Przechodniami jawiły się mu niańki i bony donaszające toalety pań, w butach na wykrzywionych obcasach, pchające piszczące wózki z niemowlętami, oraz urzędnicy z teczkami pod pachą, spieszący się do codziennych zajęć… Literat ów równie surowo ocenił plac Narutowicza, według niego pełen niewyspanej i nieostrzyżonej braci studenckiej z wystrzępionymi nogawkami, spieszącej na wykład lub czekającej na tramwaj. Przeszkadzało mu to, że ludzie spotykani na Ochocie są niczym z papier-mâché, biurowi i słowiańscy, z mankietami, ze spinkami, jedzący jaja na twardo, skorupki zaś chowający do kieszeni, wdychający wielkomiejski kurz…

      Po wyjściu z tramwaju Krupski, dla którego te okolice były jednymi z sympatyczniejszych w Warszawie, udał się do domu dochodowego PKO, gdzie od niedawna mieszkał Piotrek Malanowski. Sprowadził się tu dopiero pod koniec sierpnia. Chociaż najmował mansardę na piątym piętrze, jego mieszkanie – bardzo małe mieszkanie – miało oddzielne wejście. Był to rzadki w centrum Warszawy luksus dla kogoś, kto potrzebował do życia tylko jednego pokoju. Znaczenie miało też i to, że gospodyni przygotowywała podobno smaczne posiłki. Podobno, bo ograniczenia wojenne sprawiły, że nie zdołała zachwycić Piotra swoim kunsztem.

      Po wejściu na piąte piętro Krupski zadzwonił do drzwi właścicielki wynajmowanych mieszkań. Widział ją raz, miesiąc wcześniej, podczas przeprowadzki. Wtedy była elegancką damą po czterdziestce, ubraną w szykowny kostium. Tym razem drzwi otworzyła mu dość pospolita kobieta przed sześćdziesiątką, odziana w niezbyt czysty szlafrok. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to jedna i ta sama istota, występująca jednak pod dwiema postaciami: urzędową i domową. „Co też maquillage potrafi zrobić z człowieka” – pomyślał.

      – Dzień dobry. Pamięta mnie pani? Pracuję razem z Piotrem. – Krupski postanowił nie zdradzać zbyt wiele. – Poproszę o klucze do jego mieszkania, muszę wziąć pewne materiały służbowe…

      – Byli tu w poniedziałek panowie oficerowie i coś ze sobą wynieśli…

      – Tak, wiem, to był mój przełożony. Prosił mnie, żebym wziął jeszcze materiały fonograficzne… płyty gramofonowe, znaczy się… i poszukał pewnych dokumentów.

      – A pana Piotra nie ma?

      – Nie, nie ma. Niestety, nie mogę więcej powiedzieć. Wie pani, tajemnica wojskowa.

      – A skąd ja wiem, że pan to pan? Ma pan jakieś dokumenty?

      Logika tej wypowiedzi zbiła Krupskiego z tropu. Dopiero po chwili, ponaglany badawczym spojrzeniem gospodyni, sięgnął do portfela i wyciągnął dokumenty.

      – Tak, proszę, to moja legitymacja oficerska.

      Gospodyni przez chwilę przyglądała się papierom.

      – Pan oficer, to co pan robi bez munduru?

      – Szanowna

Скачать книгу