Włócznia. Louis de Wohl

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Włócznia - Louis de Wohl страница 16

Włócznia - Louis de  Wohl

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Balbus zawołał Firminusa.

      – Wyślij to do Castra Praetoria. I chcę, żeby Spurio zjawił się tutaj po południowym posiłku.

      Trzy tygodnie. Trzy tygodnie wśród spoconych, prężących mięśnie kretynów, których słownictwo składało się z kilkuset wyrazów, w większości sprośnych.

      Pobudka o wschodzie słońca, ćwiczenia na ponurym dziedzińcu, śniadanie złożone z pulsum, owsianki z sokiem cytrynowym i rozwodnionego wina. Wielkie ilości pulsum. Atakowali je brudnymi palcami, rozpychając się jak świnie przy korycie.

      Słyszał, że mówiono o Senece, iż lubi jeść ze swoimi niewolnikami. To nie mogła być prawda, chyba że był zupełnie niewrażliwy na maniery, odgłosy i zapachy. Zapachy! Było coś niezdrowego w tych ludziach, których wybrano dla ich wyjątkowego zdrowia i siły. Życie wśród prostych ludzi nie było dla Kasjusza niczym nowym. Ale jakże różnili się regularni żołnierze, legioniści, od tej zbieraniny muskularnych półzwierząt!

      Po śniadaniu ćwiczenia. Sieć, trójząb, walka na tępe miecze. Przyjemność, jaką czerpali z robienia na arenie okrutnych sztuczek niczego nie podejrzewającym nowicjuszom. Podnosisz tarczę, by Spurio nie widział, i uderzasz mocno kolanem w genitalia przeciwnika; chowasz w zaciśniętej pięści gwóźdź lub ostry kamień; nadeptujesz komuś na stopę, by unieruchomić go na krótką chwilę, jakiej potrzebujesz; małe brudne sztuczki stosowane przez ludzi chełpiących się ciągle swoją przewagą. Brenno, germański jeniec, był jedynym, który nie stosował takich metod. Pogardzał nimi. Ale kiedy wygrywałeś walkę, musiałeś uważać, by nie odwrócić się do niego plecami. Nie znał sztuczek, ale nie znosił przegrywać. Trak Polemon był najlepszym zawodnikiem w całej grupie, ale najgorszym łotrem.

      Południowy posiłek: znowu pulsum i dużo warzyw. Okazjonalnie kawałek ryby lub mięsa. Potem godzina odpoczynku i znów trening, bieganie, skoki, wszelkie ćwiczenia lekkoatletyczne. Kolacja: warzywa i nieśmiertelne pulsum – i gaszenie świateł.

      Cztery ściany palestry, szkoły treningowej, piasek dziedzińca: to przypominało życie w więzieniu.

      Ale po zapadnięciu nocy więzienie stawało się po stokroć straszniejsze.

      W ciemnym pomieszczeniu, wystarczającym dla pięciu czy sześciu mężczyzn, spało ich szesnastu, na pryczach tak wąskich i ustawionych tak blisko siebie, że zdawały się na siebie nachodzić. Te odrażające ciała rzeczywiście układały się we śnie w różnych kierunkach. Powietrze było wilgotne i wypełnione chrapliwymi oddechami. Sen, już nie łagodny brat śmierci, był złym duchem, patrzącym zaczerwienionymi oczami i szydzącym z ciebie. Myśli, zawsze te same, zjawiały się jak armia oberwańców, osaczając zmęczony umysł, wszystkie bezlitosne, szydercze, bez odpowiedzi.

      Głupiec. Nędzny głupiec. Odrzuciłeś swoje życie, i po co? Aby jakiś starzec mógł żyć w małym gospodarstwie, wstawać, brać kąpiel, jeść, siedzieć w słońcu, gawędzić z sąsiadami o bohaterskich czynach z przeszłości, znów jeść i znowu spać. Ty żyjesz w strasznym więzieniu, żeby tamten stary człowiek mógł żyć w więzieniu komfortowym.

      Życie samo w sobie nie było lepsze od więzienia. Mogłeś być strażnikiem lub więźniem, to cała różnica.

      Niech starzec wegetuje w swoim gospodarstwie. Czy obchodził go los jego syna? Prawdopodobnie nie – albo bardzo mało. A nawet jeśli tak, jaka to różnica?

      Tłusta świnia Balbus nigdy nie przychodził do palestry. Od dnia nacięcia ucha Kasjusz widział go tylko dwa razy. Raz, kiedy wydał kolejny bankiet i popisywał się przed gośćmi nowym niewolnikiem. To nie miało znaczenia. Nie miało znaczenia nawet to, że ona tam była.

      Niewolnik nie był mężczyzną. Nie był w ogóle człowiekiem. Był „czymś”, żywą mumią, parą rąk, rodzajem ducha.

      Ciekawie było patrzeć na tych ludzi, którzy wciąż żyli. Ciekawie i niemal strasznie. Duchy, oczywiście, nie mogły się bać. Ale ci pijący bez umiaru, śmiejący się, rozgadani ludzie – to oni byli w niebezpieczeństwie. Jutro lub za tydzień oni z kolei mogli zostać zrujnowani, sprzedani w niewolę albo mogli popełnić samobójstwo. Teraz to wiedział.

      A ona? Może zdobędzie ją Balbus. A gdyby nawet? Była zepsuta i tchórzliwa jak cała reszta. Jakie miało znaczenie, czy jeden zepsuty tchórz poślubi drugiego czy nie?

      Jadła przysmaki Balbusa i rozmawiała z sąsiadami przy stole. Świat jej nie interesował, ale za jej twarzą była trupia czaszka, a pod ciałem szkielet. Pod tłuszczem Balbusa też był szkielet. Widział całą salę zaludnioną szkieletami ubranymi w ciała, na bankiecie w Hadesie.

      Taki był prawdziwy obraz, ale mógł go widzieć tylko niewolnik. Jeśli byłeś filozofem, mogłeś gadać o siedmiokrotnej miłości, a potem zniknąć, gdy tylko zrobiło się niebezpiecznie.

      Niewolnik przynajmniej wiedział, że jest duchem. Niczego nie udawał. Wciąż jednak odczuwał fizyczny ból – tak jak wtedy, gdy zobaczył Balbusa po raz drugi.

      Chłosta bolała. Dwaj Numidyjczycy – ci sami, którzy trzymali srebrną tarczę, kiedyś, w odległej przeszłości – byli silni i wyraźnie dobrze się bawili przy swojej pracy, choć nie aż tak, jak Balbus.

      Był czas, kiedy pewien głupiec wierzył jeszcze w Rzym, życie i miłość: dzień, w którym można było posłać furczącą w powietrzu włócznię prosto w usta Meduzy i triumfować z tego powodu. Ale Meduza oddała cios.

      Chłosta bolała strasznie. Dostał ją za nic, tylko dlatego, że Balbus tego chciał, co było równie dobrym powodem jak każdy inny.

      Jakiś lekarz niewolnik doglądał potem jego pleców i ramion. Na początku myślał, że miało go to uodpornić na przyszłe chłosty i tortury, lecz nic takiego nie nastąpiło. Nie kazano mu też usługiwać na następnym bankiecie. Zamiast tego wysłano go tutaj, by wegetował wśród muskularnych bestii.

      Któregoś dnia będzie musiał walczyć z jednym z nich na jakiejś arenie, a może z bestią czworonożną, a jeśli wygra – z następną, i jeszcze jedną – dopóki nie przegra. A potem duch będzie wolny i skończy się przynajmniej wszechobecny smród – chyba że zmarłych prześladuje woń ich własnego rozkładu.

      To nie miało znaczenia. W pierwszych dniach wściekał się i gryzł ręce z powodu niesprawiedliwości. Ale teraz wiedział, że nie ma niesprawiedliwości. Niewiele. Tylko przez bardzo krótki czas, kilka tysięcy posiłków z pulsum i warzyw. Potem oni wszyscy pójdą za nim. Balbus… tamta kobieta… sam wielki Sejan z całą swoją układną gwardią pretoriańską – wszyscy umrą, będą cuchnąć i nic z nich nie zostanie. Wszyscy byli skazani na śmierć równie nieuchronnie jak nieszczęsny sieciarz czy bestiarius. Poskacz trochę, wystrój się, osłabnij, umrzyj, cuchnij i nic z ciebie nie zostanie. To była tylko kwestia czasu. „Życie jest podróżą ku śmierci.” Ktoś to powiedział, ale ktokolwiek to był, życie toczyło się dalej, jak gdyby śmierć nigdy nie miała nadejść. Byli szaleni. Ludzie byli szaleni.

      Kiedy był dzieckiem, kazano mu chodzić do świątyni Jowisza i modlić się. Poszedł tam parę razy z matką. Była religijna – jak często bywają kobiety. Zawsze potrzebują uwagi. Gdy dostają jej za mało, udają, że interesują się nimi bogowie. Potem, kiedy matka zachorowała, musiał chodzić

Скачать книгу